“Serce z piernika”, nowa, magiczna powieść autorki “Anioła do wynajęcia”.
Zatrzymaj się i rozejrzyj dookoła. Czasami tyle wystarczy, by w twoim życiu zaczęły się dziać cuda.
Klementyna – mistrzyni pachnących pierników – całe życie spędziła na walizkach. W najbardziej niespodziewanych momentach babcia Agata brała ją za rękę i ruszały w nieznane.
Dziś w oczach maleńkiej córeczki Dobrochny bohaterka dostrzega własną dawną niepewność i strach na widok babki szykującej się do drogi. Klementyna już wie, że przyszedł czas, by zmienić swoje życie i zacząć spełniać najskrytsze pragnienia.
Ale co ma z tym wspólnego lukrowana piętrowa kamieniczka jak ze snu?
“Serce z piernika” przeniesie cię w świat, w którym najważniejsza jest siła marzeń, a cuda – duże i małe – zdarzają się wtedy, kiedy najbardziej ich potrzebujesz.
Magdalena Kordel – autorka bestsellera “Anioł do wynajęcia” oraz Serii Malownicze, Uroczysko i Wilczy dwór. Jej powieści sprzedały się w nakładzie ponad 200 000 egzemplarzy.
Serce z piernika
Wydawnictwo Znak
Premiera: 25 października 2017
Serce z piernika
Wiele przedgrudni temu
Spotkania bywają różne.
Te umówione, ustalone i wyczekiwane.
To ich wypatruje się od samego rana do wieczora, skreśla się dni w kalendarzu, wygląda zza uchylonej firanki z nadzieją, że może jednak minuty zaczną płynąć szybciej i ten ktoś, na kogo się tak pilnie i wytrwale czeka, pojawi się znienacka, oszuka i kalendarz, i czas, zagra na nosie tęsknocie i sprawi, że serce oczekującego rozszaleje się w piersi, a w głowie zatańczą zwariowane z radości myśli. Takie małe baletnice, wirujące na koniuszkach palców, ulotne, zwiewne, a jednocześnie nieokiełznane.
W chwilach największych tęsknot i buntu tańczyła z takimi wyimaginowanymi primabalerinami. A każda z nich w załamaniach rozkloszowanej tiulowej spódniczki chowała obietnice szczęścia i spełnienia. Nie teraz, nie tutaj, ale… gdzieś i kiedyś. Ta wiara pozwalała jej zachować dziecięcą radość.
Właściwie trudno mówić o innej radości, gdy jest się małą dziewczynką…
W każdym razie ulotne baletnice pojawiały się zawsze, gdy po raz kolejny pakowała niewielką walizkę.
„Miej tyle rzeczy, ile możesz unieść”. To było ich rodzinne motto. Powtarzane tak samo często jak w innych domach „weź szalik” czy „załóż czapkę”. U nich nikt nie przypominał o tak prozaicznych rzeczach. Najpierw, gdy była zbyt mała, żeby sama się o to zatroszczyć, to babka pakowała ją w ciepły kombinezon, otulała jej pulchne stópki bucikami z mięciutkim futerkiem w środku, a rozmarzoną główkę chroniła kolorowymi czapeczkami.
– Marzenia nie mogą przemarznąć – mawiała z uśmiechem. – Trzeba o nie dbać.
A potem, gdy mała już opanowała trudną sztukę samodzielnego ubierania, została zapoznana z kilkoma prostymi zasadami:
– Jak ci jest zimno, włóż sweter, przy wietrze i mrozie nie zapominaj o czapce i rękawicach, gdy buty zaczną cię cisnąć, przyjdź i powiedz mi o tym. Jedną z najbardziej irytujących cech u starszych jest ich przekonanie, że wiedzą lepiej, czy małemu człowiekowi jest za zimno, czy za gorąco. Czy mu dobrze, czy źle. U nas na całe szczęście nigdy tak nie będzie – zapowiedziała babka.
I rzeczywiście nie było. Przynajmniej jeżeli chodzi o ubranie. Choć czasami, gdy pogoda nagle się zmieniała, Klementyna znajdowała w rękawie kurtki szalik i czapkę. Ale nigdy nie usłyszała pytania: „Gdzie masz nauszniki?”, ani przypomnienia: „Weź rękawiczki”. Czasem jej tego brakowało.
Tak to zwykle bywa, że to samo, co innych irytuje, w niektórych budzi tęsknotę.
Klementyna od czasu do czasu marzyła o tym, że w jej życiu nagle wszystko się odmieni i któregoś ranka, gdy tylko otworzy oczy, zobaczy pochyloną nad sobą postać i mimo że będzie widziała ją po raz pierwszy, z miejsca ją rozpozna. Zarzuci jej ręce na szyję i wciągnie głęboko powietrze, po to by na zawsze już zapamiętać, jak pachnie jej własna mama. I od tej pory będą żyły długo i szczęśliwie, tak jak tysiące innych mam i córeczek. A babcia będzie mogła nareszcie odpocząć i bez wyrzutów sumienia być po prostu babcią, która ma swoje dziwactwa i od czasu do czasu popada w melancholię. Klementyna przeczuwała, że wszystkie babki tak mają. I coś jej mówiło, że gdyby obok była jej nieznana, tajemnicza mamusia, to wszelkie kaprysy babki nie tylko byłyby do zniesienia, ale nawet miałyby swój urok. Jednak żeby to docenić, potrzebna jej była ona, mama. Gdy szeptała to słowo, z miejsca robiło jej się miękko w okolicach serca i oczy same wilgotniały. Tak właśnie przychodziła największa tęsknota, najpierw zagnieżdżała się w klatce piersiowej, a zaraz potem zamazywała spojrzenie łzawą mgiełką. Zapewne po to, żeby nie odbierać małej dziewczynce nadziei. Myślała wtedy, że czasem lepiej, jak nie wszystko jest dobrze widoczne, bo z mgły zawsze mogła się wynurzyć oczekiwana postać, mgła otulała nieprzeniknioną zasłoną niejedną tajemnicę, ale miała to do siebie, że zawsze mogła nieoczekiwanie się rozwiać. Trzeba tylko cierpliwie czekać.
I w takich chwilach największej tęsknoty, bez względu na to, jaka była pogoda, otulała główkę ciepłą czapką.
Bo przecież marzenia, żeby mogły się spełnić, nie powinny przemarzać…
To jedno marzenie pielęgnowała ze szczególną troską. I wiedziała, że jego spełnienie będzie miało związek właśnie ze spotkaniem.
A spotkania bywają różne.
Również takie, na które w ogóle się nie czeka.
Wyskakują niczym królik z kapelusza, wypadają zza rogu ulicy, dopadają w zacienionej parkowej alei. Łowią w misternie zarzuconą sieć czyjeś spojrzenie, ocierają dłonią o dłoń.
I to one zazwyczaj wywracają życie do góry nogami.
A gdy zdarzy się tak, że zderzą się ze sobą te oczekiwane i te, których nikt się nie spodziewa, gdy spotkają się w magicznej chwili nagłego olśnienia, wtedy właśnie cienkie niteczki ludzkich losów przeplatają się i tworzą skomplikowany, niepowtarzalny ścieg. I niewidzialna ręka wyszywa złotem zawiły wzór czyjegoś życia.
Przedgrudzień – październik
Niedobrze, jak za dobrze. Klementyna doskonale znała to powiedzenie. Ba, nie tylko znała, ale uważała, że jest w stu procentach prawdziwe. Tym bardziej była zła na siebie, że dała się uśpić i omamić spokojowi, który nieoczekiwanie rozgościł się w każdym zakamarku ich małego mieszkania.
Babka była ostatnio niezwykle wyciszona. Trochę jak nie ona, i to już powinno Klementynie dać do myślenia i wzbudzić czujność. Zero ucieczek, zero wymykania się ukradkiem na klatkę schodową, zero zaczepiania obcych ludzi i opowiadania im niestworzonych historii. Zamiast tego przydreptywała do kuchni, przysiadała na drewnianym taborecie i z ukontentowaniem patrzyła, jak jej wnuczka zagniata wielkie sterty ciasta. Z lubością wciągała powietrze przesycone zapachem cynamonu, imbiru i goździków. I tylko czasami rzucała spod oka spojrzenie, w którym czaiła się kpina rozpalona iskierkami buntu. Klementyna widziała to wszystko, jednak odgoniła od siebie niepokój. Pomyślała, że zapewne da się to jakoś racjonalnie wytłumaczyć. Może w końcu babka się naprawdę solidnie zestarzała i nareszcie poczuła się zmęczona. I najzwyczajniej w świecie zabrakło jej siły na poważniejsze demonstracje. Dlatego ograniczyła się do rzucania spojrzeń.
– Chyba nie jestem dobrym człowiekiem – zwierzyła się Klementyna któregoś razu swojej przyjaciółce Irminie.
– Ktoś, kto nie byłby dobrym człowiekiem, nie mógłby piec takich boskich pierników – odpowiedziała Irmina, z roztargnieniem pochylając się nad stojącym na kuchence garnkiem i zanurzając drewnianą kopystkę w bulgoczącej, aromatycznej masie. – Dobrze, że się poznałyśmy, bo dzięki temu od wielu lat moje Boże Narodzenie trwa od wczesnej jesieni – dodała rozmarzonym tonem i mimochodem sięgnęła po leżącą obok łyżkę, zanurzyła ją w garze i ze smakiem oblizała.
– Ha, zawsze wiedziałam, że przychodzisz do mnie li i jedynie z tego powodu. I mojego niesamowitego talentu cukierniczego, rzecz jasna – roześmiała się Klementyna.
– Proszę bardzo, okaż człowiekowi trochę serca, a z miejsca cię postawią do pionu! Ja cię tu doceniam! Chwalę! Odsłaniam przed tobą najskrytsze myśli! A ty mnie posądzasz o taką małostkowość! Ale rzeczywiście talentu nie można ci odmówić.
– I skromności – dorzuciła ze śmiertelnie poważną miną Klementyna.
– O tak! Skromność to twoje drugie imię. – Irmina prychnęła śmiechem i energicznie pomajtała drewnianą kopystką w garze.
Przez moment w kuchni panowała cisza przerywana jedynie bulgotaniem gęstej, pachnącej masy. Irmina odeszła od kuchenki, usiadła na rozkolebanym taborecie i oparła łokcie na stole. Jej pogodna jeszcze przed momentem twarz nagle spoważniała.
– A tak na serio, to nie wiem, czy zdajesz sobie sprawę, że mówiłam prawdę. Przez te wszystkie lata to właśnie dzięki tobie zaczynały się moje święta. Po prostu tam, gdzie się pojawiasz, od razu nimi pachnie i z miejsca człowiek tęskni.
– Nie ma w tym nic dziwnego. W końcu całe dnie piekę pierniki, to przesiąkam ich zapachem. A to kojarzy się ze świętami. I wszędzie, gdzie się pojawiam, ciągnie się za mną ten aromat. Żadne perfumy nie pomagają…
– Może masz trochę racji, ale to nie tylko to. Nie chodzi tutaj o sam zapach. Tak samo jak w tych uczuciach, które wzbudzasz, nie chodzi o prezenty ani o choinkę… To coś zupełnie innego. Taka głęboka tęsknota za miłością, rodziną, ciepłem płynącym z wyciągniętych rąk. I to jest takie dobre uczucie, które pozwala smakować to, co ma dopiero nadejść, i cieszyć się tym dużo, dużo wcześniej. Można się od tego uzależnić… Zupełnie jak od twoich pierników. Przyznaj się: co do nich dosypujesz? Jaki jest tajny składnik? – zażartowała, próbując ukryć wzruszenie.
Klementyna też usiłowała się uśmiechnąć, lecz nie za bardzo jej to wyszło.
– Tajny składnik, mówisz? Może to właśnie chodzi o tę wspomnianą przez ciebie tęsknotę. W tej dziedzinie jestem prawdziwym ekspertem – powiedziała powoli i spojrzała przyjaciółce prosto w oczy. – To drugi z moich niewątpliwych i niekwestionowanych talentów. Umiem tęsknić jak nikt inny. Zresztą sama wiesz – dodała i głęboko westchnęła. – Babka wielokrotnie powtarzała, że pierniki mają niesamowitą wrażliwość i jakimi emocjami się je obdarzy, wygniatając i wałkując, takimi nasiąkną, a potem oddadzą z nawiązką… I moje widocznie tęsknią.
– Ale za to jak pięknie. Tęsknić też trzeba umieć. – Irmina, widząc smutek w oczach przyjaciółki, natychmiast wzięła się w garść. Za nic nie chciała swoją paplaniną dodawać jej zmartwień. Tych Klementyna miała aż nadto. – Czekaj, bo w końcu się rozgadałyśmy, a ja nadal nie wiem, dlaczego uważasz, że nie jesteś dobrym człowiekiem. Co cię skłoniło do takich wniosków? – Rozsądnie zmieniła temat i sięgnęła po stojący na stole dzbanek z herbatą.
– Ulga, którą czuję, gdy widzę, jaka babka jest spokojna. Tak jakbym cieszyła się, że jest z nią gorzej – wyznała, podsuwając pod dzióbek dzbanka swoją pustą szklankę.
– Jeżeli tak ma się objawiać to pogorszenie, to oby trwało jak najdłużej – prychnęła Irmina. – Fizycznie zdrowa jest jak koń, co ja mówię, pięć koni. Niczego jej nie brakuje, biega jak źrebak… Nie śmiej się, wiem, co mówię, niecały miesiąc temu nie mogłam jej dogonić, kiedy zwiała mi na jezdnię. Zaliczyłam wtedy dwa stany przedzawałowe. Pierwszy, bo mało się nie wykończyłam, usiłując ją dopędzić, drugi, bo babunia na moich oczach, chyżo niczym łania, przemknęła tuż przed rozpędzonym autobusem. I jakby tego było mało, zatrzymała się na chodniku i pokazała kierowcy język. Przypuszczam, że dopadłam ją tylko i wyłącznie dlatego, że zdecydowała się na tę małą manifestację. Od tamtego dnia zostałaś moją cichą bohaterką. Powinno się ciebie oprawić w ramki i pokazywać jako wzór poświęcenia i cierpliwości. Nie mam pojęcia, jak przez te wszystkie lata dawałaś radę upiornej babuni. Toż to czort wcielony! A dodatkowo jest jeszcze Dobrochna. Ja bym w życiu nie umiała pogodzić opieki nad złośliwą starszą panią i małym dzieckiem.
– Dziecko nie jest już takie małe, a babka… Cóż, jest, jaka jest. To trochę tak, jakbym miała pieczę nad dwójką dzieciaków. Z tym że babka jest tym rozwydrzonym i z diabłem za skórą.
– O tak, z tym nie mam zamiaru polemizować. Jednego tylko żałuję, że nie można jej przełożyć przez kolano i przetrzepać po czterech literach. Od razu by jej wszystkie humory przeszły i klepki powracały na właściwe miejsca. I charakter by stracił na uszczypliwości. Mówię ci, zadek ma zadziwiającą łączność ze zdrowym rozsądkiem…
– Przecież ona nie jest celowo złośliwa.
– Aha! Tak to sobie tłumacz. Jak dochodzi co do czego, to swój rozum ma i wie, jak go używać, gdy chce ci dopiec. I wybacz szczerość, ale ostatnio była nieznośna. Nic dziwnego, że teraz musi nieco odsapnąć. Widać wykończyła samą siebie i potrzebuje czasu, żeby się zregenerować. Ot, i cała tajemnica! Możesz pozbyć się wszelkich wyrzutów sumienia, bo twojej babce nawet ciut, ciut się nie pogorszyło. Ona, jak to wszystkie gadziny mają w zwyczaju, teraz hibernuje. Jak się wybudzi, to wszystkim nam pokaże, gdzie raki zimują! I jeżeli mam być szczera, to moim zdaniem to, co na siebie wzięłaś, powoli zaczyna cię przerastać. Najzwyczajniej jest tego za dużo.
– Przecież mam wszystko poukładane. I wszystko pod kontrolą. Zresztą sama widzisz – dodała, wskazując na przyczepione magnesami do drzwi lodówki kartki. – Cały tydzień rozplanowany i rozpisany co do minuty. Najmniejszy drobiazg nie ma szans mi umknąć.
– Skoro tak mówisz. – Imka sceptycznie wydęła usta. – Ale przy babce Agacie trudno wszystko przewidzieć. Na przykład ta sytuacja, o której mówiłam, wtedy gdy wybiegła na ulicę. Dokumentnie jej odbiło i szczęście w nieszczęściu, że byłam na miejscu.
– To fakt. Gdyby Dobrusia była sama…
– Toby się dzieciak zapłakał. Swoją drogą, mała nie ma łatwego życia – mruknęła Irmina, sięgając po plastikową cukierniczkę.
Klementyna, słysząc te słowa, zastygła w bezruchu. Poczuła się tak, jakby ktoś z całej siły uderzył ją pięścią w brzuch. „Mała nie ma łatwego życia”. Jedno zdanie, a zabolało jak diabli. Tym bardziej że było prawdziwe. Tylko co ona mogła zrobić? Już niejednokrotnie usiłowała pogodzić miłość i poczucie odpowiedzialności względem babki z miłością do córeczki. I nigdy nie udało jej się osiągnąć celu. Zawsze była zawieszona między jedną a drugą. Z trudem zmusiła się do przybrania obojętnego wyrazu twarzy. Irmina była kochana, ale nie wszystko potrafiła zrozumieć. Zbyt wiele rzeczy było dla niej po prostu białe albo czarne. Zamyślona, dopiero po chwili zorientowała się, że przyjaciółka coś do niej mówi.
– I tak się zastanawiam: dlaczego? – Doleciała ją końcówka wypowiedzi.
– Przepraszam, ale nie dosłyszałam. Co dlaczego? – odchrząknęła, usiłując nie dać po sobie poznać, jak bardzo jest poruszona.
– Dlaczego nie zwiążesz się z jakimś miłym, odpowiedzialnym mężczyzną, który zdjąłby z twoich barków trochę odpowiedzialności. Jesteś całkiem ładna, całkiem dobrze zarabiasz…
– I mam całkiem zbzikowaną babkę i całkiem moją córkę. Już widzę te kolejki dżentelmenów ustawiających się do mnie w konkury.
– Czekaj, a ten bibliotekarz? Ten, co na twój widok zawsze wstaje zza biurka i tak ładnie się martwi o to, jak ty takie ciężary do domu doniesiesz?
– Imka, on jest z piętnaście lat młodszy ode mnie! Nie jestem tak zdesperowana. Poza tym wspominałaś coś o silnym mężczyźnie, a proponujesz mi trzeciego dzieciaka do kolekcji?
– No, rzeczywiście, nie spojrzałam na to od tej strony… A może w takim razie nasz taksówkarz Wiesio…
– Jest łysy i żonaty.
– Fakt… Łysienie może być dziedziczne, żona zresztą też… Wiesz, mogłaby zostać jako dobrodziejstwo inwentarza. Żony tak mają – dodała z przekąsem.
– Dlatego cały czas, do znudzenia, ci powtarzam, żebyś się nie zadawała z żonatymi – wytknęła jej Klementyna.
– Żeby to było takie proste, przecież oni nie mają żadnych znaków szczególnych, a powinni mieć. Na przykład taka pieczęć na czole z podobizną wyszczerzonej żony i napisem „ja tu pilnuję” byłaby idealna. I od razu wszystko by było jasne. Nie tknęłabym takiego Romualda nawet koniuszkiem palca.
– A mi od początku ten twój Romuś jakoś nie leżał. Wiedziałam, że z nim jest coś nie w porządku. Chodził jakoś tak chyłkiem i zawsze umawiał się z tobą po zmroku w najbardziej ustronnych i najciemniejszych kątach parku.
– A ja głupia myślałam, że to dlatego, iż jest nieśmiały i romantyczny – westchnęła Irmina i z politowaniem pokiwała głową.
– Widzisz, jednak jesteśmy różne, bo mnie ten wzdychulec nijak nie kojarzył się romantycznie. Podejrzewałam raczej, że to zboczenius pospolitus. I że ciąga cię po nocach w niecnych celach…
– A wiesz, te niecne cele wyjątkowo przemawiają do mojej wyobraźni – przerwała jej z tęsknym westchnieniem Irmina.
– Pozwól, że ja jednak będę trwała na stanowisku, iż to mimo wszystko dobrze, że chodziło tylko o żonę. Musiałyśmy sobie poradzić jedynie z nieszczęsnym gachem, a nie z obleśnym i potencjalnie niebezpiecznym degeneratem.
– Zdegenerowany to on jednak trochę był. – Imka z miejsca się ożywiła. – Żebyś ty wiedziała, co on mi…
– Stanowczo nie chcę tego słuchać! Co raz usłyszysz, nie dasz rady odusłyszeć. – Klementyna sugestywnie zasłoniła dłońmi uszy.
– Jak tam chcesz, ale nie wiesz, co tracisz. A skoro już tak sobie gadamy, to powiedz mi, co się stało z ojcem Dobrochny.
– Ach, więc po to był ten wstęp o facetach.