Przejdź do treści

Maria Skłodowska-Curie

Właśnie kończę czytać książkę “Maria Skłodowska-Curie” i mogę o niej powiedzieć krótko: jako książka biograficzna jest słaba, jako romans i powieść obyczajowa – znakomita


Na początku myślałam, że nic z tej lektury nie będzie, bo drażniło mnie przeokropnie, że bohaterowie mówią całkowicie współczesnym językiem. Nie chodzi mi o to żeby zaraz mieli mówić jak w książkach Prusa czy Sienkiewicza, ale żeby tak było chociaż odrobinę stylizacji na dawne czasy, to by się przydało bo ciągle miałam wrażenie, że czytam coś w rodzaju “Dziewczyny z pociągu”, a nie powieść historyczną. Ale ostatecznie wciągnęłam się i już mi przestał ten zgrzyt przeszkadzać.

W powieści Maria Skłodowska-Curie zachowuje się jak totalnie napalona laska z dyskoteki, nie za dużo jest w ogóle o całej tej nauce. Głównie jest o intrygach i romansach, co jak najbardziej lubię, ale jakby ktoś się nastawiał na poważną lekturę biograficzną to totalnie nie tutaj.

Najistotniejszy wątek jest o zemście zaplanowanej i dokonanej przez żonę kochanka Marii. Kobieta ta jest mściwa i najbardziej jej chodzi o upokorzenie Marii, a nawet nie aż tak o odzyskanie męża. Perypetie romansowe przysłaniają więc całą resztę.

Książka jest dobrze napisana w tym znaczeniu, że akcja płynie bardzo wartko i trzyma w napięciu. Są zwroty akcji, dramatyczne momenty, jest ukazany silny charakter bohaterki i jej dążenie do swoich celów nie zważając co ludzie powiedzą, a jednak ostatecznie ludzie nieźle dają jej popalić z powodu intryg uknutych przez tą zdradzoną żonę.

Co prawda przez cały czas lektury zdawało mi się, że jakby ta Maria rzeczywiście tyle myślała o romansach i facetach to żadnego Nobla by nie dostała, bo by jej czasu brakło, ale ogólnie jestem z tej książki zadowolona i polecam jeśli ktoś nie jest bardzo przywiązany do faktów historycznych tylko chce się dobrze bawić przy lekturze

Magdalena Niedźwiedzka
Maria Skłodowska-Curie
Wydawnictwo Prószyński Media
Premiera: 14 lutego 2017

Rozdział pierwszy
Paryż, 28 października 1911

Deszcz za oknem przybiera na sile, spływa po szybie, doprowadzając Jeanne Langevin do szewskiej pasji. Jej wyrazista, ładna twarz o uderzająco świeżej cerze i przenikliwych ciemnych oczach zastyga w bezruchu. Kobieta jest zmęczona, nie chce jej się nawet myśleć, dlatego denerwuje ją, że nie potrafi pozbyć się z głowy uporczywego głosu, powtarzającego, iż przegrała. Nie nawykła przegrywać. Ciemne włosy, nonszalancko ufryzowane nad czołem, poruszają się wraz z całą sylwetką to w prawo, to w lewo. Jeanne omiata wzrokiem neogotyckie klonowe meble, które dostała w posagu, i czuje gniew. Reaguje zbyt emocjonalnie. Nie znosi tych sprzętów, pokrytych milionem drobnych sęków i zdobionych ciemnofioletowymi palisandrowymi intarsjami. Wolałaby mieć lekkie meble Émile’a Gallégo, które widziała niegdyś na wystawie – o gwałtownych liniach i wydłużonych skrętach, jakby wyobrażały morską falę lub targany wiatrem liść łopianu. Chciałaby mieć również inne życie. Chyba jednak łatwiej zmienić umeblowanie salonu, mimo że nie dysponuje oszczędnościami, myśli ironicznie.
Jeanne ocknęła się z zadumy i niechętnie patrzy na dwóch mężczyzn siedzących po przeciwnej stronie stołu. Odchyla krótką szyję do tyłu, przez co jej twarz przybiera wyzywający wyraz. Dłonie drżą tak niezauważalnie, że wyłącznie ona wie, jak jest rozdygotana. Nie tylko ręce, cała dygocze wewnątrz, jakby dopiero skończyła intensywne ćwiczenia. Nic takiego nie miało miejsca – Jeanne Langevin nienawidzi wysiłku fizycznego, spacerów, uganiania się za czwórką dzieci, które są jedynym dorobkiem małżeństwa z Paulem, nawet chodzenia po górach, co ostatnio stało się tak modne wśród paryżan. Lubi obserwować wielki świat, zwiedzać wystawy i oglądać witryny sklepów, bywać u przyjaciółek, którym się poszczęściło.
Jeanne napotyka spojrzenie szwagra, Henriego Bourgeois, dziennikarza „Le Petit Parisien”, i przypomina sobie, że przed kilkoma minutami zapytał, dlaczego ma do nich pretensję, do nich, czyli do niego i do Juliena Coudy’ego, adwokata, siedzącego obok.
– Jestem zła, ponieważ wasze poczynania nie zdały się na nic – mówi opryskliwie. Nie musi się powstrzymywać i udawać uprzejmej, ponieważ obaj mężczyźni są od niej zależni, chociaż każdy w inny sposób. Skończył się czas, gdy bez słowa przełykała gorycz poniżenia.
– Nasze poczynania, Jeanne?! – wybucha Henri, szeroko gestykulując wypielęgnowanymi dłońmi. – Zrobiliśmy to dla ciebie, ma chère.
– Zapewniałeś, że ją zniszczysz – syczy Jeanne, zirytowana, że Julien Coudy przytakuje każdemu słowu jej zarozumiałego szwagra.
Jeanne Langevin, adwokat Julien Coudy i Henri Bourgeois od trzech godzin rozmawiają na temat jej rozwodu z Paulem, profesorem fizyki w Collège de France. Kobieta miota się od płaczliwej chęci zemsty po bezsilną wściekłość na męża, kiedy to ma ochotę zostawić go wraz z dziećmi, nie oglądając się na konsekwencje.
Paul Langevin nigdy nie był ideałem. Zamiast zająć się czymś intratnym, marnował najlepsze lata na bezproduktywną pracę nauczyciela, w wolnych chwilach flirtując z koleżankami żony. Jeanne wiedziała, że ją zdradza, tym razem jednak przekroczył dopuszczalne granice. Trudno było stwierdzić, czy to on uwiódł tę kobietę, czy też ona jego. Niegdyś Paul pracował ze świętej pamięci Piotrem Curie, doktoryzował się pod jego kierunkiem, przyjaźnili się, bywali u siebie, często w towarzystwie żon. Jeanne wierzyła, że Maria Curie, wdowa po Piotrze, pomoże jej ukarać Paula. Nie zrealizował żadnego z młodzieńczych marzeń pani Langevin. Ich życie miało wyglądać inaczej. Tymczasem ta dziwka Curie, do której Jeanne zwróciła się z serdeczną prośbą, by wpłynęła na jej męża, omotała Paula i próbuje go zawłaszczyć.
Henri Bourgeois się niecierpliwi. Jak każdy pismak nie potrzebuje rzetelnych informacji, potrzebni mu są ludzie, którzy się podpiszą pod jego wersją wydarzeń. Nie rozumie szwagierki i po prawdzie nie chce zgłębiać jej problemów małżeńskich. Siedzi tu za darmo, w przeciwieństwie do mecenasa Coudy’ego, i nie widzi powodu, by marnować kolejne trzy godziny.
– Madame Curie nie przyjęto do akademii nauk – przypomina. – Czego jeszcze chcesz? Najwyraźniej nie wiesz, że była o włos od tego zaszczytu.
Dziennikarz mówi madame Curie, mimo że za każdym razem, gdy to robi, Jeanne przypomina, by nie używał określenia, którego złodziejka cudzych mężów nie jest godna.
– Co mnie to obchodzi, Henri? – pyta z obrzydzeniem, wydymając pełne wargi.
Za oknem słychać przejeżdżający tramwaj. Po chwili hałas cichnie, stukot kół zamiera. Mrok wokół się zagęszcza, jest niemal namacalny.
– Ta dziwka Curie – kontynuuje Jeanne z odrazą – rozbija się po świecie w glorii i chwale. Jest z nim w Brukseli i, jak znam życie, wszyscy jej tam czapkują. – Ostatnie słowa wypowiada tak szybko, że połyka końcówki. Palce wślizgują się we włosy, do reszty burząc niesforną fryzurę.
Mecenas Coudy odwraca wzrok. Nawykł do emocji klientów. Wie, że jeśli chce zarobić, musi pozwolić im się wygadać.
– Wybacz, że jej nie zastrzeliłem, Jeanne – rzuca cierpko Henri.
Jego ostrzyżone na jeża włosy wydają się jeszcze krótsze przez kompletnie białe końce. Posiwiał mimo młodego wieku. Ma na sobie elegancką marynarkę, wystarczająco luźną, by nie krępowała ruchów, a pod nią śnieżnobiałą koszulę. W tym jednym jest podobny do Paula Langevina, męża Jeanne – wygląda szykownie. Poza nienagannym ubiorem wszystko ich jednak różni. Henri jest niski, krępy i przeciętnej urody. Deszcz tak ostro zacina w okna salonu, że wszyscy troje mimo woli patrzą na drżące pod uderzeniami wiatru mokre szyby.
– Zastanówmy się nad pani sytuacją bez emocji, proszę – zwraca się do Jeanne mecenas Coudy. – Pan Bourgeois ma rację. Gdyby nie nasze anonimy wysłane do kilku członków akademii, madame Curie zostałaby zapewne pierwszą kobietą w tym szacownym gronie.
– Nie madame, panie Coudy, tylko nie madame. Jest zwykłą zdzirą, która próbuje mi odebrać męża. – Jeanne nie może ścierpieć, że obaj mężczyźni wyrażają szacunek dla Marii Curie, mimo tego, co o niej powiedziała, a zdradziła rzeczy straszne. Denerwuje ją łagodny głos adwokata.
– Pani Langevin, zostawmy emocje i rozważmy pani sytuację. – Julien Coudy po raz pierwszy okazuje irytację, bo powtarzanie się to strata czasu.
Jest chudym, wysokim, dobrze ubranym mężczyzną, jak przystało na człowieka sukcesu, którym wkrótce będzie. Na jego wargach bezustannie błąka się cyniczny uśmieszek, dlatego Jeanne źle się czuje w jego towarzystwie. Wie, że mężczyzna ma ją za idiotkę.
– Chcę się na niej zemścić – mówi otwarcie. Owijanie w bawełnę nie leży w jej naturze. Nawykła do posłuchu, nie odpowiada jej więc towarzystwo dwóch zarozumiałych, elokwentnych mężczyzn.
– A co z mężem? – pyta wprost Coudy. – Może go pani przecież stracić.
– Paul jest tchórzem. Nie ośmieli się mnie zostawić.
Mecenas opiera się o wygodne krzesło, rezygnując z uświadamiania klientce, jakie są złe strony jej decyzji.
– Załóżmy, że masz rację, kochana – wtrąca się szwagier Jeanne.
– Mam rację. Znam go jak zły szeląg – kobieta wchodzi mu w słowo.
Dziennikarz pochyla się w jej stronę, nie kryjąc niechęci.
– Zrozum, chère… świat się zmienia – mówi. – Jestem po twojej stronie, ale to madame Curie ma przewagę.
– Wychowuję jego dzieci.
– I będziesz je wychowywać, kiedy cię zostawi – ucina Henri, zły, że szwagierka nie rozumie swego położenia.
Jest bezbronna. Ze względu na dzieci sąd nakaże Paulowi płacić alimenty, nic ponadto. Jeanne jest nikim. Ludzie nie zechcą nawet o niej czytać. Co innego madame Curie. Artykuły o kimś takim zawsze dobrze się sprzedają.
– Zabiję ją – stwierdza rozbrajająco Jeanne.
Mężczyźni jak na komendę wzdychają. Wiedzą, że to tylko wyraz jej frustracji.
– Przestań pleść bzdury – rzuca Henri beznamiętnie.
Co chwilę zwilża końcem języka spierzchnięte wargi. Ma wrażenie, że trawi go gorączka. Wciąż myśli o swojej niepewnej sytuacji zawodowej. Jego pozycja w gazecie ostatnio stała się słabsza. Tematy, które proponuje, nie podobają się szefowi. Dłoń dziennikarza bezradnie opada na kolano, palce zaciskają się na nim aż do bólu. Wstałby i poszedł do którejś z knajp, zamiast słuchać tej idiotki, ale żona nakazała mu rozwiązać problem siostry. Dodała chyba biednej Jeanne, co go naprawdę setnie ubawiło. Szwagierka jest apodyktyczną, silną kobietą. Gdyby nosiła spodnie, strach byłoby czegokolwiek jej odmówić.
– Chce pani skandalu? – pyta Julien Coudy. Jest ożywiony, czym zaskakuje rozmówców. Dotąd odzywał się półgłosem i nie wykazywał cienia zainteresowania tematem, a oto nagle oczy mu rozbłysły, dłonie zaczęły mieszać powietrze, pochylił się do przodu. – Można nagłośnić sprawę ich romansu – wyjaśnia. – Tyle że nikt nie przewidzi, jak się sprawy potoczą. Część błota z oczywistych względów spadnie na panią.
– Mam to gdzieś! – krzyczy Jeanne, wyraźnie sprawiając tym mecenasowi przyjemność.
Julien Coudy patrzy w oczy Henriego Bourgeois. Widać, że się rozumieją i że cieszą się z czegoś obrzydliwego, co im właśnie przyszło na myśl.
– Zaatakuję ją na łamach gazety – zaczyna Henri, dochodząc do wniosku, że wprawdzie skompromituje szwagierkę, ale szef „Le Petit Parisien” będzie więcej niż rad. – Napiszemy, że twój mąż uciekł z kochanką.
– Nie z kochanką, tylko z Marie Curie. – Jeanne nie ukrywa zadowolenia. Poniżenie znajomej jest tym, czego pragnie najbardziej.
Kobieta wstaje, podchodzi do lampy i zapala światło. Półmrok kurczy się gwałtownie. Henri mruży oczy, cierpliwie czekając, aż szwagierka usiądzie.
– Skąd dostanę informację, że kochankowie uciekli? – pyta.
– Jak to uprawdopodobnię czytelnikom, krótko mówiąc… kto udzieli mi wywiadu? Nie przyznam się przecież, że jestem szwagrem bohaterki.
– Powołasz się na moją matkę.
Henri nie szaleje z radości, że przyjdzie mu rozmawiać z teściową. Unika jej, gdyż jest gwałtowna i zrzędliwa, tym razem jednak czuje, że starsza pani to idealna kandydatka na informatora. Prawdopodobnie będzie dumna, że jej podobizna znajdzie się w gazecie.
– Niezły pomysł, zważywszy na to, że ty masz być pogrążona w rozpaczy – zgadza się.
– Zastanawiam się tylko – martwi się Jeanne, uświadomiwszy sobie nagle, że w żaden sposób nie uda jej się udowodnić, iż wyjazd Paula to ucieczka – jak przekonasz ludzi o dezercji, skoro od miesięcy wiem o konferencji, na którą pojechali.
Mężczyźni śmieją się z jej naiwności. Henri kładzie dłoń na ręce szwagierki. Poklepuje ją pocieszająco.
– Czytelnicy „Le Petit Parisien” nie mają o tym pojęcia, chère – mówi. – Nie ucz mnie zawodu, bardzo proszę.
Jeanne rozgląda się po salonie, zmieszana brakiem dziennikarskiego doświadczenia. Od zawsze jest dumna, że jej szwagier liczy się w Paryżu. Lubi się do niego przymilać. Zdarza się, że sprawia mu tym przyjemność. Spłoszona nagłą, nieco niestosowną myślą, rzuca szybkie spojrzenie mecenasowi. Ten natychmiast wykorzystuje to, że znów jest przedmiotem zainteresowania.
– Chce pani rozwodu? – pyta klientkę.
Pyta, ponieważ jest do tego zobowiązany. W gruncie rzeczy nic go to nie obchodzi. Bierze pieniądze za każdą godzinę pracy nad sprawą. Siedzenie w tym zatęchłym, staromodnym salonie, do którego docierają wrzaski dzieci, traktuje jako opracowywanie strategii, czyli urzędowanie, może więc w nim siedzieć choćby do północy.
Jako że pani Langevin długo rozważa odpowiedź, mecenas przenosi wzrok na jedno z okien i ze zdziwieniem stwierdza, że przestało padać. Wiatr jednak nie ustał. Przedostaje się przez nieszczelne okna, ratując ich przed uduszeniem się. Co wydziela mdły, słodki zapach, który wdychają? Kaszka dla dzieci? Pranie? Gotowana kapusta?
– Nie chcę rozwodu – stwierdza nagle Jeanne. Ściąga brwi, co uwydatnia krótką zmarszczkę na czole. Jeanne jest bardzo ładna. Mogłaby się podobać mężczyznom, gdyby nie wiecznie skrzywiona mina i pretensja w głosie. – Ma wrócić na kolanach i błagać mnie o przebaczenie – rzuca, wyraźnie zadowolona z wizji powrotu sponiewieranego męża.
– Opowiem czytelnikom o twoim cierpieniu. – Henri obojętnie wzrusza ramionami, mimo że pomysł na artykuł zaczyna mu się podobać.
Nic nie sprzedaje się lepiej od skandalu. Ludzie, którzy dostają się w jego tryby, rzadko wychodzą bez szwanku, ale z punktu widzenia piszącego awantura ze wszech miar się opłaca. Dziennikarz nie jest pewny, czy żona pozwoli mu ryzykować dobre imię siostry. Czemu jednak mieliby je ryzykować? Przedstawią Jeanne jako ofiarę modliszki… biedną, upokorzoną prostaczkę… matkę czworga dzieci opuszczoną przez sławnego profesora fizyki, który się zabawia z koleżanką, ciepłą wdówką, a zarazem – jeśli informator Henriego ma rację – dwukrotną laureatką Nagrody Nobla. Czy madame Curie sama pisała prace naukowe? Czy wystarczyło, że zapisywała myśli swoich genialnych kochanków? Ilu ich właściwie było? Wyobraźnia Henriego pracuje; mężczyzna odzyskuje humor.
– Wytoczy jej pani sprawę – informuje klientkę mecenas – co nie będzie przyjemne. Sąd nie jest miłym miejscem, pani Langevin.
– Nie oczekuję rozkoszy, panie Coudy – obrusza się Jeanne. – Żądam krwawej zemsty! – Ze słodkim uśmiechem obraca się ku szwagrowi, jakby właśnie odczytała jego myśli. – Jeśli zostanie skompromitowany – mówi – opinia publiczna zmusi go do powrotu, prawda?
Henri się rozluźnia. Wstaje i podejmuje spacer po pokoju. Ciężkie zasłony, do których się zbliża, pachną kurzem. Mężczyznę wierci w nosie, odwraca się więc na pięcie i przechodzi w głąb pokoju.
– Możemy podgrzać atmosferę Paryża – przytakuje. – Matka czworga dzieci porzucona przez wiarołomnego męża, który wybrał się z kochanką na zagraniczne wojaże… zważywszy na to, kim jest ta kochanka – zastanawia się głośno – i zważywszy na to, że dostała kolejnego Nobla… w każdym razie mam takie przecieki…
– Srobla, nie Nobla! – wybucha Jeanne i choć jest wulgarna, mecenasowi naprawdę zaczyna się podobać. Z kimś takim ma szansę wygrać sprawę. – Wszystko zawdzięcza mężowi, którego wpędziła do grobu, żeby się gzić z innymi mężczyznami. Niby czego szuka na Sorbonie? W środowisku samych facetów?
– Nie zajmujmy się głupstwami, Jeanne – przerywa Henri. – Nie mogą nas zżerać złe emocje, jeśli chcemy wygrać. Zrozum wreszcie, że masz do czynienia nie z bandą kretynów, lecz z najpotężniejszymi umysłami Europy. Nie będą czekać, aż ich pogrążysz. Będą się bronić, zamknij się więc na chwilę i pozwól nam pomyśleć – kończy, trochę w imieniu mecenasa.
Julien wtrąca się, zadowolony, że sprawa wreszcie rusza z miejsca.
– Powinienem o czymś poinformować – mówi cicho, co wywołuje w Jeanne nieoczekiwaną i gwałtowną złość.
– Niech mnie pan nie straszy, panie Coudy! – krzyczy. – Czyim pan jest właściwie adwokatem? Moim czy tej dziwki?
– Pani Langevin – mecenas obrusza się dla zasady. – Przypominam, że nie wziąłem tej sprawy ze względu na wysokość honorarium.
Henri przyznaje w duchu, że szwagierka rzeczywiście płaci adwokatowi nędzne grosze. Zgodził się ją reprezentować, licząc na sławę, jaką może zyskać.
– Niech mi pani pozwoli dojść do słowa.
Kobieta prostuje się z godnością, urażona, że się ją traktuje niczym dziecko, które ma przyjmować świat takim, jaki jest, bez słowa protestu. Nie po to wychodziła za mąż i nie po to walczy z wiarołomnym Paulem, który nie ma zamiaru wziąć odpowiedzialności za rodzinę!
– Wynająłem człowieka. Przeszukał ich garsonierę.
– Szlag mnie trafia, gdy pomyślę, co Paul tam robił – nie wytrzymuje Jeanne. Jak długo jeszcze ma cierpieć? Dzielić się z obcymi ludźmi upokarzającymi szczegółami ze swojego życia? Oczywiście wiedziała o istnieniu garsoniery, ale mózg wyrzuca wszystko, co niewygodne.
Pani Langevin traci pewność, że jest w stanie znieść hańbę, która za sprawą męża kładzie się cieniem na całej rodzinie.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *