Przejdź do treści

Kiedy weszłam w twoje życie

Powieść autorki „Zanim się pojawiłeś” i „Światła w środku nocy”. Bestseller Amazona. Numer 1 na liście hitów wydawniczych „Sunday Times”. Dwie kobiety, dwa życia i jeden dzień, który zmienił wszystko.


„Kiedy weszłam w twoje życie” to pełna charakterystycznego dla Jojo Moyes humoru i błyskotliwej narracji historia o tym, jak mała rzecz może wskazać Ci drogę ku dawno zagubionemu szczęściu.

Piękne buty nie mogą być wygodne. Te, które Sam znalazła w torbie zabranej omyłkowo z siłowni, na pewno takie były – piękne i niewygodne. I z pewnością niewiarygodnie drogie.

Sam przeżywa właśnie najbardziej ponury moment w życiu. Resztką sił walczy o utrzymanie pracy i ocalenie małżeństwa. Kiedy z konieczności zakłada obłędne czerwone szpilki od Christiana Louboutina, czuje się lepszą wersją siebie. I uświadamia sobie, że koniecznie musi coś zmienić w swoim życiu – a tym „czymś” jest ona sama.

W tym samym czasie Nisha, dotychczasowa właścicielka szałowych butów, bogata i beztroska mieszkanka Manhattanu, wpada w kłopoty. Porzucona nagle przez męża i pozbawiona pieniędzy, odkrywa zupełnie inny świat. Taki, w którym przyjaciółki mówią szczerze, co myślą, i gdzie są mężczyźni, którzy potrafią po prostu być obok.

***

• „Kiedy weszłam w twoje życie” to najbardziej niezwykła książka Jojo Moyes. Lepsza nawet od „Zanim się pojawiłeś”.
Brittany McCann

• Książka „Kiedy weszłam w twoje życie” Jojo Moyes bardzo mi się podobała. Jest kreatywna, inspirująca i daje mnóstwo frajdy. Czuć w niej kobiecą przyjaźń i wsparcie, więzi, które rodzą się w trudnych momentach, nieprawdopodobne przyjaźnie.Każda z postaci wydała mi się naprawdę wyjątkowa, każda ma własną historię, zmaga się z problemami, doznaje przemiany.
Shelley Lawrence

• Jojo Moyes znowu to zrobiła! „Kiedy weszłam w twoje życie” to zabawna mieszanka humoru, kobiecej przyjaźni i butów z czerwoną podeszwą, które łączą to wszystko w jedną całość. Dobrze narysowane postacie ożywają na kolejnych stronach, a czytelnicy będą kibicować niemal każdej z nich. Dodajcie tę książkę do swoich TBR!
Rochelle Weinstein

• Co sprawia, że książka jest dla mnie zwycięska? Kiedy nie mogę się od niej oderwać, nawet podczas jazdy autobusem czy samochodem, a główni bohaterowie są bardzo wiarygodni. Z radością donoszę, że „Kiedy weszłam w twoje życie” (moja pierwsza książka Jojo Moyes!) spełniła wszystkie te wymagania.
Ellen, Book Bellas

Jojo Moyes
Kiedy weszłam w twoje życie
Przekład: Monika Bukowska
Wydawnictwo Znak
Premiera: 25 października 2023
 

1

Sam wpatruje się w powoli jaśniejący sufit i próbuje oddychać tak, jak jej zalecił lekarz, jednocześnie usiłując zatrzymać myśli, które teraz, o piątej rano, kłębią jej się w głowie na podobieństwo wielkiej czarnej chmury.
Wdech na sześć, wstrzymanie na trzy, wydech na siedem.
Jestem zdrowa, mówi do siebie. Mam zdrową rodzinę. Pies przestał sikać w korytarzu. Mam pełną lodówkę, a do tego wciąż mam pracę. Trochę żałuje wtrącenia „wciąż” w tym zdaniu, ponieważ na myśl o pracy znowu ściska ją w żołądku.
Wdech na sześć, wstrzymanie na trzy, wydech na siedem.
Jej rodzice nadal żyją. Choć musi przyznać, że trudno jej umieszczać ich na liście swoich powodów do wdzięczności. Boże. Od własnej matki na pewno usłyszy w niedzielę jakąś kąśliwą uwagę na temat tego, że ciągle odwiedza matkę Phila. Te słowa padną gdzieś między kieliszkiem sherry i ciężkim deserem, nieuniknione jak śmierć, podatki i pojedyncze włoski na brodzie. Sam wyobraża sobie, jak odpiera ten atak z uprzejmym uśmiechem: Mamo, Nancy właśnie straciła męża, z którym spędziła pięćdziesiąt lat. Czuje się trochę samotna.
Ale odwiedzałaś ją przez cały czas, kiedy jeszcze żył, prawda? – padnie odpowiedź matki.
Owszem, ale jej mąż umierał. Phil chciał się jak najczęściej widywać z tatą, zanim ten opuścił ziemski padół. Nie chodziliśmy tam poimprezować.
Sam uświadamia sobie, że oto odbywa kolejną wymyśloną kłótnię z matką, i powstrzymuje się, usiłując, tak jak doradzano w pewnym artykule, włożyć tę myśl do wyobrażonego pudełka, a następnie przykryć je wyobrażonym wieczkiem. Tyle że ono nie chce się domknąć. Sam łapie się na tym, że ostatnio prowadzi mnóstwo wymyślonych kłótni: z Simonem w pracy, ze swoją matką, z kobietą, która wczoraj wcisnęła się przed nią do kasy. Żadnej z tych kłótni nie odbędzie jednak w prawdziwym życiu. Więc tylko zaciska zęby. I próbuje oddychać.
Wdech na sześć, wstrzymanie na trzy, wydech na siedem.
Przecież nie żyję w kraju objętym wojną, myśli sobie. W kranie płynie czysta woda, jedzenia jest pod dostatkiem. Nie muszę się bać wybuchów bomb ani wystrzałów. Ani głodu. A to już jest przecież powód do wdzięczności. Ale na samą myśl o tych biednych dzieciach cierpiących na skutek wojny łzy napływają jej do oczu. Zresztą cały czas zbiera jej się na płacz. Cat jej powtarza, żeby zgłosiła się do lekarza po hormonalną terapię zastępczą, ale Sam ciągle ma okres i od czasu do czasu wypryski (i gdzie tu sprawiedliwość?), a zresztą nie ma jak się umówić do lekarza. Ostatnim razem, gdy próbowała, nie mieli wolnych terminów na kolejne dwa tygodnie. A co, gdybym była umierająca? – pomyślała wtedy. I odbyła w myślach kłótnię z recepcjonistką z poradni.
Jednak w prawdziwym życiu powiedziała tylko:
– O, to trochę odległy termin. Tak właściwie nic mi się nie dzieje. Bardzo dziękuję.
Odwraca głowę w prawo. Phil śpi, ma zatroskaną minę nawet przez sen. Sam aż korci, żeby zmierzwić mu włosy, ale kiedy ostatnio tego próbowała, Phil gwałtownie się przebudził, wystraszony i rozżalony, jak gdyby dokonała jakiegoś aktu okrucieństwa.
Więc powstrzymuje się i kładzie na kołdrze złożone ręce, próbując przyjąć zrelaksowaną, spokojną pozycję. Odpoczynek jest równie dobry jak sen – usłyszała kiedyś. Tylko oczyść myśli i pozwól ciału się odprężyć. Pozbądź się napięcia w rękach i nogach, począwszy od palców u stóp. Niech stopy staną się ciężkie. Niech to uczucie wędruje powoli do kostek, do kolan, przez biodra, brzu…
Ech, pieprzyć to – rozlega się głos w jej głowie. Jest za kwadrans szósta. Równie dobrze mogę się już zwlec z łóżka.
– Mleko się skończyło – oznajmia Cat, wpatrując się oskarżycielsko we wnętrze lodówki, jak gdyby czekała, aż karton się w niej zmaterializuje.
– Nie możesz skoczyć do sklepu?
– Nie mam czasu – odpowiada Cat. – Muszę się jeszcze zająć włosami.
– Obawiam się, że ja też nie mam czasu.
– A co się dzieje?
– Idę dziś na tę siłownię, na którą kupiłaś mi jednodniowy karnet. Do Bodyworks. Wygasa jutro.
– Ale dałam ci go rok temu! I jeśli idziesz potem do pracy, to chyba długo tam nie zabawisz.
– Za późno o tym pomyślałam. Ale przynajmniej siłownia jest blisko biura. Po prostu nie miałam na to czasu.
Sam nigdy nie ma czasu. Powtarza to jak mantrę, podobnie jak słowa „jestem wykończona”. Ale nikt na nic nie ma czasu. I wszyscy są zmęczeni.
Cat unosi brwi. Dla niej dbanie o siebie to podstawa, to rzecz ważniejsza od bardziej prozaicznych potrzeb, jak pieniądze, dach nad głową czy jedzenie.
– Ciągle ci powtarzam, mamo, że takie rzeczy trzeba wykorzystywać jak najszybciej, bo inaczej przepadną – mówi Cat, spoglądając na coraz szerszą talię matki z ledwo ukrywanym przerażeniem. Zamyka lodówkę. – Masakra. Nie wiem, dlaczego tata nie może nawet kupić kartonu mleka.
– Zostaw mu kartkę – odpowiada Sam, zbierając swoje rzeczy. – Może dzisiaj poczuje się lepiej.
– Prędzej mi kaktus na ręce wyrośnie.
Cat opuszcza kuchnię pewnym krokiem, typowym dla dziewiętnastolatek. Kilka chwil później Sam słyszy wściekły ryk swojej suszarki do włosów i wie, że pozostanie ona w pokoju córki, dopóki nie zacznie się domagać jej zwrotu.
– Zresztą myślałam, że już nie pijesz krowiego mleka! – krzyczy do niej.
Suszarka milknie na chwilę.
– Teraz to już się czepiasz! – słyszy w odpowiedzi.
Sam wygrzebuje z szuflady strój kąpielowy i wsuwa go do czarnej torby sportowej.
Właśnie wykręca mokry kostium, kiedy do szatni wpada banda bogatych mamusiek, wypacykowanych i chudych jak szczapy. Rozłażą się po całym pomieszczeniu, zakłócając głośnymi rozmowami błogą ciszę, i zachowują się tak, jakby jej tu nie było. Sam czuje, jak jej wewnętrzny spokój, wypracowany po dwudziestokrotnym przepłynięciu długości basenu, zupełnie wyparowuje. Wystarczyła jej godzina spędzona w tym miejscu, by przypomniała sobie, dlaczego nienawidzi takich przybytków: za ten apartheid jędrnych ciał, w którym osoby odbiegające od ideału, takie jak ona, muszą się chować po kątach. Przechodziła obok tego miejsca milion razy i zastanawiała się, czy nie wejść do środka. Uświadamia sobie, że towarzystwo tego typu kobiet działa na nią tak źle, że psuje cały efekt relaksu uzyskany na basenie.
– Nina, masz potem czas na kawę? Pomyślałam, że mogłybyśmy pójść do tej uroczej knajpki, którą otworzyli za drogerią. Do tej, gdzie podają poke bowls.
– Och, bardzo chętnie. Ale muszę wyjść przed jedenastą. Potem zabieram Leonie do ortodonty. A Ty, Ems?
– O Boże, jasne! Potrzebuję wyskoczyć na ploty.
Te kobiety noszą markowe sportowe ciuchy, zawsze mają idealne fryzury i czas na kawę. Do tego torby z logo znanych marek, a nie tak jak ona – tanią podróbkę Marca Jacobsa, oraz mężów o imionach Rupe albo Tris, którzy beztrosko rzucają koperty z wysokimi premiami na lśniące blaty kuchenne pochodzące z eleganckich dizajnerskich sklepów. Te kobiety jeżdżą wielkimi terenówkami, nieskalanymi błotem, bez żenady zastawiają nimi auta innych, po czym zamawiają u zgnębionych baristów babyccino dla swoich płaczliwych dzieci i cmokają z irytacją, kiedy dostają napój niespełniający ich wyśrubowanych oczekiwań. Nie zamartwiają się, nie mogąc zasnąć do czwartej nad ranem, o rachunki za prąd, ani nie mdli ich na myśl o tym, że rano znowu zobaczą swojego nowego szefa, który powita je w błyszczącym garniturze, emanując ledwo ukrywaną pogardą.
One nie mają mężów, którzy do południa paradują w spodniach od piżamy i przybierają minę cierpiętnika przy każdym napomknięciu żony, że może by tak spróbowali poszukać pracy.
Sam jest w takim wieku, kiedy wydają się do niej lgnąć wszystkie złe rzeczy – takie jak nadwaga, bruzda między brwiami czy ciągły niepokój – podczas gdy cała reszta – pewna praca, szczęście małżeńskie i marzenia – oddalają się z prędkością światła.
– Nie masz pojęcia, jak podnieśli ceny w Le Méridien w tym roku – mówi jedna z kobiet. Pochyla głowę i wyciera ręcznikiem włosy ozdobione refleksami, których zrobienie pewnie kosztowało fortunę. Panoszy się tak, że Sam musi przemykać kątem, by o nią nie zahaczyć.
– Wiem! Próbowałam zarezerwować pobyt na Mauritiusie na święta i okazało się, że cena willi, w której zawsze mieszkaliśmy, wzrosła o czterdzieści procent.
– To po prostu skandal!
Tak, to skandal, myśli Sam. Ale wam życie daje w kość. Staje jej przed oczami kamper, który Phil kupił dwa lata temu i miał wyremontować. „Będziemy mogli spędzać weekendy nad morzem”, mówił radośnie, spoglądając na stojący na ich podjeździe ogromny wóz z wymalowanym z boku gigantycznym słonecznikiem. Skończyło się na tym, że wymienił jedynie tylny zderzak. Od jego Roku Klęski samochód stoi przed domem, będąc dręczącym przypomnieniem tego, co utracili.
Sam wbija się w majtki, starając się ukryć pod ręcznikiem swoje blade ciało. Dzisiaj czekają ją cztery spotkania z ważnymi klientami. Za pół godziny widzi się z Tedem i Joelem z działu transportu i będą próbowali zdobyć dla swojej firmy ważne kontrakty. A ona będzie próbowała ocalić swoją posadę. Możliwe, że nie tylko swoją.
Więc żadnej presji, skądże.
– Myślę, że pojedziemy w tym roku na Malediwy. No wiesz, zanim ich całkiem zaleje.
– O, świetny pomysł. Nam bardzo się tam podobało. I jaka szkoda, że ich zalewa.
Jakaś kobieta przepycha się obok Sam, by dostać się do swojej szafki. Ma ciemne włosy, tak jak Sam, możliwe, że jest o kilka lat młodsza, ale ma umięśnione ciało i w ogóle widać, że to osoba, dla której ciężkie ćwiczenia, nawilżanie skóry i zabiegi upiększające to codzienność. Pachnie czymś drogim, jakby to dosłownie emanowało z jej porów.
Sam podciąga ręcznik na swojej bladej, objętej cellulitem skórze i idzie wysuszyć włosy. Kiedy wraca, tamtych już nie ma. Wydaje westchnienie ulgi i opada ciężko na drewnianą ławkę. Ma ochotę położyć się na pół godziny na jednym z podgrzewanych marmurowych łóżek. Ta myśl sprawia, że po jej ciele rozchodzi się fala błogości: pół godziny beztroskiego leżenia w kojącej ciszy.
Słyszy, jak w jej kurtce, wiszącej w szafce za jej plecami, brzęczy telefon. Wyciąga go z kieszeni.
Gotowa? Czekamy na zewnątrz – odczytuje wiadomość, po czym odpisuje:
Co takiego? Mieliśmy być u Framptona dopiero po południu.
Simon Ci nie przekazał? Spotkanie zostało przesunięte na 10. Wychodź, bo się spóźnimy.
Sam spogląda na telefon z przerażeniem. To oznacza, że pierwsze z czekających ją spotkań rozpoczyna się za dwadzieścia trzy minuty. Z jękiem wbija się w spodnie, chwyta leżącą na ławce torbę i rusza w stronę parkingu.
Brudna biała furgonetka z napisem GRAYSIDE PRINT SOLUTIONS czeka przy wyjeździe z magazynu. Sam próbuje biec w jej stronę w klapkach z siłowni. Zwróci je jutro, ale już teraz czuje się winna, jak gdyby dokonała jakiegoś poważnego wykroczenia. Włosy ma jeszcze wilgotne i lekko dyszy.
– Simon chyba szuka pretekstu, żeby się do ciebie przyczepić – odzywa się Ted, kiedy Sam gramoli się do furgonetki, i przesuwa się, by zrobić jej miejsce. Czuć od niego papierosami i Old Spice.
– Myślisz?
– Lepiej na niego uważaj. I zawsze potwierdzaj godziny spotkań z Genevieve – dodaje Joel, obracając kierownicą. Dredy ma związane w schludny kucyk, pewnie po to, by się dobrze prezentować na spotkaniach.
– To już nie jest to samo, od kiedy nas przejęli, co nie? – stwierdza Ted, gdy wyjeżdżają na drogę. – Człowiek ma wrażenie, że nie zna dnia ani godziny.
Na desce rozdzielczej leżą dwie puste, oprószone cukrem papierowe torby, a Ted wręcza Sam trzecią, w której znajduje się pękaty, jeszcze ciepły pączek z dżemem.
– Smacznego – mówi. – Oto śniadanie mistrzów.
Sam nie powinna go jeść. Ten pączek zawiera pewnie dwa razy tyle kalorii, ile dopiero co spaliła na basenie, jeśli nie więcej. Już słyszy w myślach, jak Cat wzdycha z dezaprobatą. Ale po chwili wahania bierze go do ust i zamyka oczy, delektując się jego ciepłem i słodyczą. Tak niewiele ma ostatnio w życiu przyjemności.
– Genevieve znowu słyszała, jak mówił przez telefon o zwolnieniach – odzywa się Joel. – Podobno kiedy weszła do jego gabinetu, nagle zmienił temat.
Za każdym razem, kiedy Sam słyszy „zwolnienie”, słowo, które krąży po biurze w atmosferze paniki, czuje ucisk w żołądku. Nie ma pojęcia, co będzie, jeśli i ona straci pracę. Phil nie chce brać antydepresantów, które przepisał mu lekarz. Mówi, że robi się od nich senny, jak gdyby i tak nie spał do jedenastej niemal codziennie.
– Nie dojdzie do tego – stwierdza Ted, choć mało przekonującym tonem. – Sam załatwi nam jakieś nowe kontrakty, prawda?
Sam uświadamia sobie, że obaj spoglądają na nią.
– Tak – odpowiada. A potem powtarza bardziej optymistycznym tonem: – Tak!
Przegląda się w małym lusterku i poprawia makijaż, klnąc w duchu za każdym razem, kiedy samochód podskakuje na wyboju, a rozmazane w ten sposób kreski ściera poślinionym palcem. Na szczęście włosy po wysuszeniu nie wyglądają jakoś koszmarnie. Przekartkowuje szybko dokumenty, by mieć pewność, że wszystkie dane liczbowe ma pod ręką. Jak przez mgłę pamięta, że kiedyś czuła się w tym wszystkim pewnie, a idąc na spotkanie, wiedziała, że jest dobra w tym, co robi. Ogarnij się, Sam, postaraj się być znowu tamtą osobą – mówi do siebie w duchu. A potem wysuwa stopy z klapków i sięga do torby po buty.
– Będziemy na miejscu za pięć minut – oznajmia Joel.
I wtedy Sam orientuje się, że chociaż ta torba wygląda jak jej, wcale do niej nie należy. W środku nie ma jej wygodnych czarnych czółenek, odpowiednich do szybkiego chodzenia i negocjowania umów na zlecenia poligraficzne. Ta torba zawiera parę obłędnych czerwonych szpilek z krokodylej skóry – zapinanych na pasek, z odkrytymi palcami – od Christiana Louboutina.
Wyciąga jeden but i przygląda mu się ze zdumieniem.
– A niech mnie – odzywa się Ted. – Czy pierwsze spotkanie mamy w klubie nocnym?
Sam zaczyna grzebać w torbie, wyciąga z niej drugi but, dżinsy, a potem starannie złożony jasny żakiet od Chanel.
– O Boże – wzdycha. – To nie moje. Zabrałam czyjąś torbę. Musimy tam wrócić.
– Nie mamy na to czasu – mówi Joel, nie odrywając wzroku od drogi. – Już i tak grozi nam spóźnienie.
– Ale muszę odzyskać swoją torbę.
– Przykro mi, Sam. Wrócimy tam później. Nie możesz iść w tym, w czym byłaś na siłowni?
– Nie mogę pójść w klapkach na spotkanie biznesowe.
– A nie możesz włożyć tych butów?
– Chyba sobie kpisz.
Ted bierze od niej jedną ze szpilek.
– Ona ma rację, Joel. Te buty… nie są w jej stylu.
– Dlaczego? A co twoim zdaniem jest w moim stylu?
– Hmmm… proste rzeczy. Lubisz wszystko, co zwyczajne. I praktyczne.
– Wiesz, co mówią o takich butach – zaczyna Joel.
– Co takiego?
– One nie są do chodzenia.
Obaj szturchają się i chichoczą.
Sam wyrywa mu z ręki but, który okazuje się o pół rozmiaru za mały. Ostrożnie wkłada do niego stopę i zapina pasek.
– Cudownie – stwierdza, spoglądając na swoją nogę. – Pójdę na spotkanie z klientem, wyglądając jak call girl.
– Ale chociaż jak ekskluzywna call girl – dodaje Ted.
– Że co?
– No wiesz. To w końcu inna liga niż bezzębna dziwka robiąca laskę za pięć funtów…
Sam odczekuje, aż śmiech Joela ucichnie.
– Dzięki, Ted – wzdycha, wpatrując się w okno. – Od razu czuję się lepiej.
Spotkanie nie odbywa się jednak w biurze, tak jak się tego spodziewała. Ich potencjalny klient ma problem z jedną z ciężarówek, więc rozmowa została przeniesiona w okolice magazynu, do strefy załadunku, gdzie Michael Frampton będzie jednocześnie nadzorował naprawę systemu hydraulicznego. Sam robi kilka kroków na obcasach i jej stopy owiewa zimne powietrze. Lepiej by się czuła, gdyby miała zrobiony pedikiur, ale ostatni raz pozwoliła sobie na taki luksus chyba kilkanaście lat temu. Kostki jej się chwieją, jak gdyby były z gumy, a Sam zastanawia się, jak, u licha, ktokolwiek jest w stanie normalnie chodzić w czymś takim. Joel miał rację. To nie są buty do chodzenia.
– Wszystko w porządku? – pyta Ted, kiedy zbliżają się do grupki mężczyzn.
– Nie – mruczy Sam w odpowiedzi. – Czuję się jak na szczudłach.
Wózek widłowy z ogłuszającym pikaniem przenosi ogromną belę papieru tuż przed ich nosami, przez co cała trójka musi się uchylić, a Sam się potyka. Wszyscy mężczyźni zebrani wokół ciężarówki na nią spoglądają. A potem na jej buty.
– Myślałem już, że nie przyjedziecie.
Michael Frampton jest ponurym mężczyzną pochodzącym z Yorkshire, typem człowieka, który w każdej rozmowie daje drugiemu do zrozumienia, jak bardzo ma w życiu pod górkę, sugerując jednocześnie, że inni mają lżej.
Sam przywołuje na twarz wymuszony uśmiech.
– Bardzo nam przykro – odpowiada pogodnym tonem. – Mieliśmy inne spotkanie, które…
– Korki – oznajmia Joel jednocześnie i oboje zerkają na siebie z zakłopotaniem.
– Sam Kemp – przedstawia się. – Poznaliśmy się w…
– Pamiętam panią – mówi Frampton i odwraca wzrok.
Mijają dwie niezręczne minuty, w czasie których ich gospodarz rozmawia z młodym człowiekiem w kombinezonie o czymś, co ma zapisane w notatkach, podczas gdy Sam stoi obok bezradnie, czując na sobie wścibskie spojrzenia innych mężczyzn. Jej krzykliwe buty przykuwają uwagę wszystkich.
– Okej – odzywa się Frampton, skończywszy tamtą rozmowę. – Zanim zaczniemy, muszę panią ostrzec, że Printex zaproponował nam bardzo atrakcyjne warunki.
– Za to my… – zaczyna Sam.
– I podobno teraz, kiedy Grayside został wchłonięty przez większą firmę, nie jesteście już tak elastyczni…
– Nie ujęłabym tego w ten sposób. Za to teraz możemy zaoferować korzyści skali, jakość i niezawodność.
Sam czuje się nieswojo, ma wrażenie, że wszyscy się na nią gapią, jakby wiedzieli, że ta kobieta w średnim wieku przyszła tu w cudzych butach. Rozmowa idzie jak po grudzie, Sam odpowiada na wszystko niepewnie, rumieniąc się i uznając, że wszystkie spojrzenia skierowane w stronę jej stóp są zabarwione krytyką.
Wreszcie wyciąga z torby teczkę z dokumentami zawierającymi wycenę, nad którą pracowała wiele godzin. Zamierza podać ją Framptonowi, oddalonemu o kilka kroków, ale gdy rusza w jego stronę, zahacza o coś obcasem i potyka się, wykręcając kostkę. Czuje biegnący po nodze ostry ból, ale maskuje grymas uśmiechem i wręcza mężczyźnie teczkę. Ten zaczyna przerzucać strony, nawet nie zaszczycając spojrzeniem Sam, która wraca na poprzednie miejsce powoli, usiłując zachować równowagę.
Michael Frampton wreszcie podnosi wzrok.
– Następne zamówienie będzie sporych rozmiarów. Więc musimy mieć pewność, że pracujemy z firmą, która jest w stanie dostarczyć wszystko na czas.
– Już ze sobą współpracowaliśmy, panie Frampton. A w zeszłym miesiącu zrealizowaliśmy podobne zamówienie dla Greenlight. Byli pod wrażeniem naszych katalogów.
– Czy mógłbym rzucić okiem na to, co dla nich zrobiliście? – Z całej jego postawy bije nieufność.
– Oczywiście.
Sam przekartkowuje swoją teczkę, ale wtedy przypomina sobie, że katalog Greenlight jest w tej niebieskiej, którą zostawiła za szybą furgonetki, bo nie sądziła, że będzie jej potrzebna. Żeby się do niej dostać, musiałaby pokonać cały ten spory dystans, podczas gdy wszyscy mężczyźni będą się na nią gapić. Sam spogląda więc znacząco na Joela, który domyślnie proponuje:
– Może ja skoczę po teczkę?
– Jakie jeszcze inne próbki macie w samochodzie? – pyta Frampton.
– Podobne zlecenie wykonaliśmy dla Clarks Office Supplies. W sumie z ostatniego miesiąca mamy całkiem sporo różnych katalogów. Joel, czy mógłbyś…
– Nie trzeba. Sam rzucę na to okiem. – Frampton rusza w stronę ich samochodu. A to oznacza, że ona musi pójść za nim. Więc drepcze obok nieco sztywnym krokiem.
– Potrzebujemy nawiązać współpracę – mówi Frampton, wsuwając ręce do kieszeni – z firmą poligraficzną, która potrafi błyskawicznie reagować. Innymi słowy, która jest elastyczna.
Mężczyzna idzie zbyt szybko, przez co Sam ponownie wykręca kostkę na nierównej powierzchni i wydaje z siebie okrzyk bólu. Kolana się pod nią uginają, na szczęście Joel wyciąga rękę, a Sam chwyta ją, by utrzymać się w pionie. Uśmiecha się z zakłopotaniem, kiedy Frampton posyła im obojgu nieodgadnione spojrzenie.
Później będzie się palić ze wstydu, gdy tylko przypomni sobie słowa, które wymruczał do Joela – ostatnie słowa skierowane do jakiegokolwiek pracownika Grayside Print.
– Czy ona jest pijana?

2

Nisha Cantor biegnie napędzana zimną furią. Muzyka dudni jej w uszach, nogi uderzają mocno o bieżnię. Podczas treningów na siłowni Nisha zawsze czuje w sobie zimną furię. Pierwsze półtora kilometra jest najgorsze, na skutek wybuchowej mieszanki kipiącej w niej złości i wytwarzanego przez organizm kwasu mlekowego. Po kolejnym odcinku Nisha staje się naprawdę, ale to naprawdę wściekła. Przy następnym w jej głowie wreszcie zaczyna się przejaśniać, ma wrażenie, jakby jej ciało było dobrze naoliwioną maszyną i że mogłaby tak biec w nieskończoność, ale wtedy znowu ogarnia ją złość, ponieważ musi przestać i zabrać się do czegoś innego, akurat w momencie, gdy zaczynała czerpać z tego przyjemność. Nisha nienawidzi biegania, ale jednocześnie jest jej ono potrzebne do utrzymania równowagi psychicznej. Nie znosi przyjeżdżać do tego cholernego miasta, gdzie ludzie potwornie się wloką, zajmując przy tym całą szerokość chodnika, przez co jedynym miejscem, gdzie można sobie porządnie pobiegać, jest ta koszmarna siłownia, do której hotel przekierowuje swoich gości na czas remontu własnych obiektów sportowych.
Maszyna informuje ją, że pora się uspokoić, i Nisha wyłącza ją gwałtownie, wkurzona, że jakieś głupie urządzenie mówi jej, co ma robić. Nie, nie uspokoję się, odpowiada w myślach. Kiedy wyciąga z jednego ucha słuchawkę, dociera do niej sygnał dzwonka. Nisha sięga po telefon. To Carl.
– Kochanie…
– Przepraszam.
Na dźwięk czyjegoś głosu Nisha podnosi wzrok.
– Proszę wyłączyć telefon – zwraca się do niej młoda kobieta. – Tutaj obowiązuje cisza.
– Wobec tego proszę się przestać wydzierać. I proszę nie podchodzić tak blisko. Zaraz mnie pani ochlapie swoim potem.
Kobiecie lekko opada szczęka, a Nisha przyciska telefon do ucha.
– Nisha, skarbie, co się dzieje?
– Nic, jestem tylko na siłowni, kochanie. Jesteśmy umówieni na lunch?
Głos Carla, miękki jak aksamit, to coś, co Nisha od zawsze w nim uwielbiała.
– Tak, ale może zjedzmy go w hotelu. Muszę wpaść po parę dokumentów.
– Oczywiście – odpowiada Nisha odruchowo. – Co mam dla ciebie zamówić?
– Zamów, co chcesz.
Nisha zamiera. Carl nigdy niczego nie pozostawia jej decyzji.
– Może masz ochotę na omlet z białymi truflami? Albo na stek z tuńczyka?
– Jasne. Doskonały pomysł.
Nisha przełyka ślinę.
– O której godzinie ci pasuje? – Próbuje mówić spokojnym głosem.
Carl przez chwilę nie odpowiada i Nisha słyszy, że rozmawia z kimś w pokoju. Serce zaczyna jej walić.
– Może w południe? Ale nie musisz się spieszyć. Nie chcę cię poganiać.
– Niech będzie w południe – odpowiada Nisha. – Kocham cię.
– Ja ciebie też, skarbie – oznajmia Carl i się rozłącza.
Nisha stoi bez ruchu, krew dudni jej w uszach i nie ma to nic wspólnego z wcześniejszym bieganiem. Przez chwilę ma wrażenie, że głowa zaraz jej eksploduje. Bierze dwa głębokie oddechy. A potem wybiera w telefonie inny numer, tyle że od razu przekierowuje ją do poczty głosowej. Nisha przeklina w myślach różnicę czasu między Londynem a Nowym Jorkiem.
– Magda? – odzywa się, przeczesując palcami spocone włosy. – Tu Nisha Cantor. Musisz się skontaktować z tamtym facetem. Natychmiast.
Kiedy podnosi wzrok, widzi pracownika siłowni w koszulce polo i tanich szortach.
– Proszę pani, tutaj nie można używać telefonu. To wbrew…
– Odczep się pan – przerywa mu Nisha. – Niech pan lepiej umyje podłogę albo zajmie się czymś równie pożytecznym. To miejsce to wylęgarnia zarazków. – Przepycha się obok niego, zmierzając do szatni, i porywa po drodze ręcznik od szatniarza.
Szatnia jest zatłoczona, ale Nisha nikogo nie widzi. Cały czas odtwarza w głowie niedawną rozmowę telefoniczną, a serce jej wali. A więc to już się dzieje. Nisha wie, że musi oczyścić głowę, by odpowiednio zareagować, ale jej ciało weszło w stan dziwnego zastoju i nic nie działa tak, jak powinno. Przysiada na chwilę na ławce, wpatrując się przed siebie niewidzącym wzrokiem. Dam radę, mówi sobie, wbijając wzrok w drżące dłonie. Przeżyłam znacznie gorsze rzeczy. Przyciska twarz do ręcznika i oddycha głęboko, dopóki nie uspokoi tego drżenia, po czym prostuje się i ściąga łopatki do tyłu.
Wreszcie wstaje i otwiera szafkę, po czym wyciąga z niej torbę sportową Marca Jacobsa. Ktoś umieścił swoją torbę na ławce obok jej szafki, więc Nisha zsuwa ją na podłogę i kładzie na jej miejscu własną. Prysznic. Musi wziąć prysznic, zanim zrobi cokolwiek innego. Najważniejsze to zachować pozory. A wtedy jej telefon dzwoni ponownie. Kilka kobiet posyła jej karcące spojrzenia, ale Nisha nie zwraca na nie uwagi i bierze go do ręki. To Raymond.
– Mamo? Widziałaś zdjęcie moich brwi?
– Co takiego, kochanie?
– Chodzi o moje brwi. Wysłałem ci zdjęcie. Widziałaś je?
Nisha odsuwa telefon i przegląda wiadomości, aż wreszcie znajduje zdjęcie wysłane jej przez syna.
– Masz piękne brwi, kochanie – uspokaja go, przykładając telefon z powrotem do ucha.
– Są okropne. Złapałem potwornego doła. Widziałem program na temat handlu delfinami, w którym pokazywano te wszystkie zwierzęta zmuszane do uczenia się sztuczek i tym podobnych rzeczy, i dopadło mnie poczucie winy, bo w Meksyku byliśmy w takim samym miejscu, a ja z nimi pływałem, pamiętasz? Poczułem się tak źle, że nie byłem w stanie wyjść z pokoju, a wtedy pomyślałem, że wyreguluję sobie brwi, ale skończyło się to katastrofą, bo teraz wyglądam jak Madonna z połowy lat dziewięćdziesiątych.
Tuż obok jakaś kobieta zaczyna suszyć włosy i Nisha ma ochotę wyrwać jej suszarkę i zatłuc nią to babsko.
– Kochanie, kiepsko cię słyszę. Zaczekaj.
Wychodzi na korytarz i bierze głęboki oddech.
– Wyglądają idealnie – mówi. – Po prostu bosko. A Madonna z połowy lat dziewięćdziesiątych to świetna stylówka, znowu na czasie.
Oczami wyobraźni widzi, jak syn siedzi ze skrzyżowanymi nogami na swoim łóżku w Westchester, tak jak siadywał od dzieciństwa.
– Nie wyglądają bosko, mamo. To katastrofa.
Z szatni wychodzi jakaś kobieta w taniej kurtce i klapkach i przemyka obok Nishy ze spuszczoną głową. Ramiona ma przygarbione, a głowę wbitą w szyję jak żółw, i na jej widok Nisha natychmiast odczuwa irytację. Dlaczego kobiety nie potrafią trzymać się prosto? Jeśli wyglądasz jak ofiara, to nie dziw się, że ludzie cię źle traktują.
– To zrobimy ci microblading, kiedy wrócisz do domu.
– A więc potwierdzasz, że wyglądają okropnie.
– Nie! Nie, wyglądasz świetnie. Ale, kochanie, naprawdę muszę kończyć. Jestem teraz bardzo zajęta. Oddzwonię do ciebie potem.
– Ale dopiero po trzeciej naszego czasu. Muszę iść spać, a potem mamy warsztaty z samoopieki. To kompletna głupota. Każą człowiekowi robić te wszystkie ćwiczenia z uważności i skupiać się na sobie, a przecież już wbijano mi to do głowy i właśnie przez to tu wylądowałem.
– Wiem, kochanie. W takim razie zadzwonię potem. Kocham cię.
Nisha kończy rozmowę i wybiera następny numer.
– Magda? Magda? Dostałaś moją wiadomość? Zadzwoń do mnie, jak tylko ją odsłuchasz. Okej?
Akurat się rozłącza, gdy otwierają się drzwi. Pracownik siłowni wychodzi na korytarz i dostrzega, że Nisha trzyma w ręce telefon.
– Proszę pani, bardzo mi przykro, ale…
– Nie waż się kończyć – warczy Nisha, a mężczyzna zamyka usta. Istnieją pewne zalety bycia Amerykanką po czterdziestce, która ma już wszystko gdzieś, i on to widzi. To pierwsza rzecz w całym tym tygodniu, która sprawia jej satysfakcję.
Nisha bierze prysznic, smaruje nogi tanim balsamem oferowanym przez siłownię (choć wie, że przez resztę dnia będzie śmierdzieć jak toaleta w pociągu), związuje mokre włosy w kok, a potem staje na ręczniku (na myśl o podłogach w takich miejscach, o martwym naskórku i grzybicy, przechodzą ją ciarki) i spogląda po raz enty na telefon, by sprawdzić, czy Magda oddzwoniła.
Próby stłumienia narastających jej w piersi wściekłości i niepokoju wymagają od Nishy coraz większego wysiłku. Zdejmuje z wieszaka i wciąga przez głowę bluzkę, której gładki jedwab otula jej ciepłą, wilgotną skórę. Gdzie się podziewa Magda, na litość boską?! Nisha siada i jeszcze raz zerka na telefon, sięgając jednocześnie do torby po dżinsy i buty. Maca dłońmi w środku i wreszcie wyjmuje stamtąd sfatygowane brzydkie czarne czółenko na platformie. Spogląda zaskoczona na to, co ma w ręce, po czym odrzuca but z jękiem przerażenia. Wyciera palce w ręcznik, a potem, trzymając zamek przez materiał, powoli otwiera torbę i zerka do środka. Dopiero po chwili dociera do niej, co widzi. To nie jest jej torba. To jakaś podróbka ze sztucznej skóry, która łuszczy się przy szwach, a niby mosiężna zawieszka z napisem „Marc Jacobs” zdążyła się już wytrzeć i zmatowieć.
Nisha zerka pod ławkę. A potem za siebie. Większość tych wkurzających kobiet już poszła i w szatni nie ma żadnych innych toreb, jest tylko kilka otwartych szafek. Ta podróbka przypomina jej torbę – ten sam rozmiar, ten sam kolor, te same uchwyty – ale stanowczo nie jest jej własnością.
– Kto zabrał moją torbę? – odzywa się Nisha na głos, nie zwracając się do nikogo konkretnego. – Kto, do cholery, zabrał moją torbę?
Kilka kobiet w szatni spogląda w jej stronę, ale twarze mają obojętne.
– Nie – mówi Nisha. – Nie, nie, nie, nie, nie. Tylko nie dzisiaj. Tylko nie teraz.
Dziewczyna siedząca w recepcji nawet nie mrugnie.
– Gdzie jest zapis z kamer?
– W damskiej szatni nie ma kamer, proszę pani. Prawo na to nie zezwala.
– Więc jak mam się dowiedzieć, kto ukradł moją torbę?
– Nic nie wskazuje na to, że została skradziona. Z pani opisu wygląda to na pomyłkę, skoro torby były takie podobne…
– Naprawdę myśli pani, że ktoś mógłby „przez pomyłkę” zabrać mój żakiet od Chanel i zrobione na zamówienie szpilki, które wyszły spod ręki samego Christiana Louboutina, skoro ten ktoś sam ubiera się w… – Nisha spogląda do torby, krzywiąc się przy tym – w Primarku?!
Twarz recepcjonistki ani drgnie.
– Możemy przejrzeć zapis z kamery przy wejściu, ale muszę mieć na to zgodę z centrali.
– Nie mam na to czasu. Kto ostatni stąd wychodził?
– Nie prowadzimy takiego wykazu. Wszystko mamy zautomatyzowane. Jeśli pani zaczeka, zadzwonię po menedżera, żeby tu przyjechał.
– No, nareszcie! A gdzie on teraz jest?
– Na szkoleniu w Pinner, w północno-zachodnim Londynie.
– Och, na litość boską. Dajcie mi jakieś adidasy. Macie tu obuwie sportowe? Muszę się jakoś dostać do samochodu.
Nisha wygląda przez okno.
– Gdzie jest mój samochód? Gdzie on się podział?
Odwraca się od stanowiska recepcji i wybiera numer w telefonie. Brak odpowiedzi. Recepcjonistka wyciąga spod lady plastikową paczkę. Wygląda na tak znudzoną, jakby właśnie musiała wysłuchać dwugodzinnej prelekcji TED na temat schnięcia farby. Ciska paczką o blat.
– Mamy klapki.
Nisha spogląda na dziewczynę, potem na buty, a potem znowu na tamtą. Twarz recepcjonistki jest zupełnie pozbawiona wyrazu. Wreszcie Nisha zabiera klapki i mrucząc ze złości, zakłada je na nogi. Kiedy wychodzi, słyszy jeszcze za plecami:
– Skaranie boskie z tymi Amerykankami.

3

– Nic się nie dzieje, moja droga. Przed nami jeszcze trzy – pociesza ją Ted.
Na następne spotkanie jadą w milczeniu. Sam przez ostatnich dwadzieścia minut była pochłonięta użalaniem się nad sobą, a poczucie winy wsiąkało w każdą z jej komórek, które kiedyś zawierały – niewielką, bo niewielką, ale jednak jakąś – pewność siebie. Co musieli sobie o niej pomyśleć? Wciąż czuje na sobie pełne niedowierzania spojrzenia tamtych mężczyzn, ledwo skrywane uśmieszki, kiedy wracała chwiejnym krokiem do samochodu. Joel poklepał ją po ramieniu i powiedział, że Frampton to kompletny buc, a poza tym wszyscy i tak wiedzieli, że spóźnia się z płatnościami, więc ogólnie rzecz biorąc, dobrze się stało. Jednak nawet gdy to mówił, Sam widziała oczami wyobraźni, jak Simon się skrzywi, kiedy usłyszy od niej, jak to zaprzepaściła cenny kontrakt.
Wdech na sześć, wstrzymanie na trzy, wydech na siedem.
Joel zatrzymuje auto na parkingu i wyłącza silnik. Słuchając, jak gaśnie, siedzą przez chwilę w milczeniu i spoglądają na błyszczącą fasadę budynku. Sam czuje, jak ściska ją w żołądku.
– Czy naprawdę źle by wyglądało, gdybym poszła na to spotkanie w klapkach? – odzywa się wreszcie.
– Tak – odpowiadają Ted i Joel jednocześnie.
– Ale…
– Sam. – Joel odwraca się w jej stronę. – Kiedy nosisz te buty, musisz to robić umiejętnie.
– To znaczy?
– Tam wyglądałaś na… skrępowaną. I dalej sprawiasz takie wrażenie. A musisz chodzić w nich tak, jakbyś się w nich urodziła.
– Ale one nawet nie są moje.
– Musisz z siebie wykrzesać więcej pewności siebie. Jak gdybyś je włożyła, myśląc o tych wszystkich kontraktach za grubą kasę, które na pewno dziś podpiszesz.
Ted zaciska wargi, kiwa głową i szturcha Sam swoją zwalistą ręką.
– On ma rację. No dalej, mała. Głowa do góry, cycki do przodu, a do tego szeroki uśmiech. Dasz radę.
– Simonowi byś tego nie powiedział – mruczy Sam, sięgając po swoją torbę.
Ted wzrusza ramionami.
– Owszem, powiedziałbym, gdyby miał na nogach te buty.
– Zatem najniższa cena, za jaką możemy wykonać to zamówienie, to czterdzieści dwa tysiące. Ale jeśli zdecydują się państwo na zmianę numeracji stron oraz na stronę tytułową w jednym kolorze, to możemy ściąć koszty jeszcze o osiem tysięcy.
Sam przedstawia ofertę ich firmy, kiedy zauważa, że dyrektor zarządzający jej nie słucha. A wtedy znowu ogarnia ją zmieszanie i ostatnie zdanie wybąkuje:
– I jak… jak się pan zapatruje na te liczby?
Mężczyzna nic nie mówi. Pociera czoło i wydaje z siebie niezobowiązujące „mmm”, tak jak robiła to Sam, kiedy jej córka była mała, a ona słuchała jej niekończącej się paplaniny jednym uchem.
O Boże, on jest znudzony. Sam podnosi wzrok znad notatek i uświadamia sobie, że dyrektor zerka na jej stopę. Przerażona, niemal traci wątek. Ale wtedy znowu podnosi wzrok i dostrzega jego zamglone spojrzenie: on jest rozkojarzony.
– I oczywiście moglibyśmy to zrobić w ciągu ośmiu dni, tak jak to omawialiśmy – dodaje.
– Dobrze! – wykrzykuje dyrektor jak wyrwany ze snu. – Tak. Dobrze.
Wciąż przy tym spogląda na jej buty. Sam patrzy w tym samym kierunku, a potem przechyla stopę lekko w lewo i prostuje ją. Mężczyzna wpatruje się w nią jak urzeczony. Sam zerka na siedzących po drugiej stronie stołu Joela i Teda, którzy właśnie wymieniają spojrzenia.
– Zatem te warunki są dla pana akceptowalne?
Dyrektor łączy ze sobą opuszki palców, układając dłonie w piramidę, i przez chwilę patrzy jej w oczy. Sam uśmiecha się zachęcająco.
– Yyy… tak. Wszystko wygląda dobrze. – Nie jest w stanie oderwać od niej wzroku. Jego spojrzenie wędruje z powrotem w dół, do jej buta.
Sam wyciąga z aktówki umowę. Rusza stopą, a pasek okalający kostkę powoli ześlizguje jej się po pięcie.
– Czy w takim razie możemy przejść do konkretów?
– Oczywiście – odpowiada mężczyzna. Bierze długopis i podpisuje umowę bez czytania.
– Ani słowa – rzuca Sam do Teda, kiedy idzie przez recepcję ze spojrzeniem wbitym przed siebie.
– Przecież nic nie mówię. Jeśli załatwisz nam kolejny taki kontrakt, to jak dla mnie możesz mieć na nogach nawet płetwy.
Na następnym spotkaniu Sam cały czas trzyma stopy na widoku. I chociaż John Edgmont nie gapi się na nie, już fakt, że Sam ma na nogach te buty, najwyraźniej sprawia, że tamten rewiduje swoją opinię na jej temat. A co najdziwniejsze, przez to i Sam rewiduje opinię na własny temat. Wchodzi do jego biura z wysoko podniesioną głową. Czaruje. Obstaje twardo przy swoich warunkach. Zdobywa kolejny kontrakt.
– Świetnie ci idzie, Sam – chwali Joel, kiedy wsiadają do furgonetki.
Pozwalają sobie na prawdziwą przerwę na lunch – coś, na co nie ośmielali się, od kiedy Simon został ich szefem – i siedzą przed barem. Słońce wychodzi zza chmur. Joel opowiada im, jak w zeszłym tygodniu był na randce, na której kobieta spytała go, co sądzi na temat zdjęcia sukni ślubnej wyciętego z gazety.
– Powiedziała: wiesz, pokazuję je tylko facetom, na których mi zależy.
W reakcji na to Ted parska, aż kawa wylatuje mu nosem, a Sam skręca się ze śmiechu, aż brzuch zaczyna ją boleć, i dociera do niej, że nie pamięta, kiedy ostatni raz śmiała się z czegokolwiek.
Nisha chodzi w tę i we w tę po chodniku przed siłownią, w klapkach i w szlafroku narzuconym na bluzkę ze względu na chłód. Peter nie odbiera, zostawiła mu dziewięć wiadomości. To nie jest dobry znak. Ani trochę.
– Peter? Peter? Gdzie się podziewasz? Mówiłam ci, że masz na mnie czekać o jedenastej piętnaście! Masz tu być natychmiast!
Za ostatnim razem głos z automatu oznajmia jej, że użytkownik tego numeru jest niedostępny. Nisha sprawdza godzinę, głośno przeklina i wyciąga z kieszeni kartę wejściową do pokoju hotelowego. Wpatruje się w nią przez chwilę, po czym z impetem wparowuje do siłowni.
Torba przed jej szafką wciąż leży na ławce. I trudno się temu dziwić. Kto by się na nią połasił? Nisha przetrząsa jej zawartość, krzywiąc się na myśl, że dotyka cudzych rzeczy. Wyciąga ze środka wilgotny kostium kąpielowy w plastikowym worku i z obrzydzeniem rzuca go na ławkę. Potem sięga z wahaniem do bocznych kieszeni i wyciąga stamtąd trzy wilgotne dziesięciofuntowe banknoty, trzymając je między dwoma palcami. Nie pamięta, kiedy ostatni raz miała w ręce prawdziwe pieniądze. Pod względem ilości zarazków są one nawet gorsze niż szczotka toaletowa, jeśli wierzyć artykułom, które czytała. Wzdryga się i chowa je do kieszeni. Odrywa jeden plastikowy woreczek z podajnika nad suszarką do kostiumów, owija nim rękę, a potem łapie torbę za uchwyty i kieruje się do wyjścia przez recepcję.
– Proszę pani, nie może pani wyjść w naszym szlafroku…
– Chyba nie mam wyboru, skoro w tym kraju jest tak cholernie zimno, a wy zgubiliście moje ubrania. – Nisha owija się ciaśniej szlafrokiem, zawiązuje pasek i wychodzi.
Taksówkarze ciągle narzekają, jak to przez Ubera ucierpiała ich branża, ale i tak sześciu z nich ignoruje kobietę w szlafroku próbującą zatrzymać ich samochód. Dopiero kolejny przystaje, opuszcza okno i otwiera usta, pewnie by skomentować jej strój, ale ona powstrzymuje go gestem ręki.
– Hotel Bentley – oznajmia. – I proszę sobie darować uwagi. Dziękuję.
Podróż taksówką kosztuje dziewięć funtów i osiemdziesiąt pensów, chociaż trwa zaledwie pięć minut. Nisha wchodzi do lobby i nie zwracając uwagi na zakłopotaną minę portiera oraz zaciekawione spojrzenia gości, kieruje się prosto do windy. W środku znajduje się już para w średnim wieku, on w marynarce i spodniach w kant, ona w źle skrojonej sukience, która odsłania wałki tłuszczu pod pachami – pewnie wyrwali się na kilka dni z prowincji – ale Nisha wyciąga rękę i powstrzymuje zamykanie drzwi. Wchodzi do środka, staje przed nimi i odwraca się twarzą do wyjścia. Nic się nie dzieje. Spogląda za siebie.
– Penthouse – rzuca. Kiedy tamci gapią się na nią, pstryka palcami, raz i drugi. – Proszę nacisnąć „penthouse”. – A po chwili dodaje łagodniejszym tonem: – Dziękuję. – Wtedy kobieta wyciąga rękę z wahaniem i naciska guzik. Gdy winda z cichym szumem sunie w górę, Nisha czuje, jak coraz bardziej ściska ją w żołądku. Weź się w garść, mówi do siebie. Jeszcze nic nie jest stracone. A potem winda zatrzymuje się z drżeniem i drzwi się rozsuwają.
Nisha już ma wejść do penthouse’u, kiedy staje jej na przeszkodzie szeroka klatka piersiowa. Trzech mężczyzn blokuje drogę. Nisha cofa się z niedowierzaniem. Ari, stojący pośrodku, wyciąga w jej stronę kopertę rozmiaru A5.
– Co się… – zaczyna Nisha, próbując go wyminąć, ale mężczyzna robi krok w bok, zagradzając jej przejście.
– Otrzymałem instrukcje, by pani nie wpuszczać.
– Nie wygłupiaj się, Ari. – Nisha mruga zaskoczona. – Muszę zabrać swoje rzeczy.
Jego twarz przybiera wyraz, jakiego Nisha nigdy wcześniej u niego nie widziała.
– Pan Cantor mówi, że nie ma pani prawa tam wejść.
Nisha próbuje się uśmiechnąć.
– No co ty. Przecież muszę zabrać swoje rzeczy. Spójrz na mnie.
Ari zachowuje się jak ktoś obcy, a nie jak ktoś, kto ją ochraniał przez piętnaście lat. Nie jak facet, z którym żartowała. Przecież od czasu do czasu wypytywała go nawet o tę jego irytującą żonę, Chryste Panie.
– Przykro mi. – Po tych słowach Ari schyla się i kładzie kopertę na podłodze windy, po czym cofa się, by nacisnąć guzik i skierować ją w dół. Nisha ma wrażenie, jakby ziemia usuwała jej się spod nóg, i przez chwilę boi się nawet, że zemdleje.
– Ari! Ari! Nie możesz tak… Ari! To przecież chore! I co ja mam teraz zrobić?
Drzwi od windy zaczynają się zamykać. Nisha widzi, że Ari się odwraca i rzuca stojącemu obok mężczyźnie porozumiewawcze spojrzenie. To coś, na co nigdy wcześniej nie pozwolił sobie w jej towarzystwie, a co Nisha zdążyła już w swoim życiu dobrze poznać. Pogardliwe spojrzenie mówiące: „kobiety”.
– Oddaj mi tylko torebkę… Na litość boską! – krzyczy Nisha, kiedy drzwi przed jej nosem zamykają się zupełnie.
– Wciąż jestem w szoku, jak to wszystko rozegrałaś – mówi Joel, uderzając w kierownicę dla podkreślenia swoich słów. – Po prostu wymiatałaś. Zachowywałaś się, jakby nie mieli nic do gadania. Edgmont był gotowy podpisać kontrakt, jeszcze zanim usiadłaś.
– Nie mógł oderwać wzroku od twoich nóg – dodaje Ted, siorbiąc colę z puszki, a potem beka dyskretnie. – Nie dotarło do niego ani słowo z tego, co mówiłem o produkcji seryjnej.
– Sprzedałby nawet swoją starą, gdybyś szepnęła słówko. – Joel kręci głową z niedowierzaniem. – Swojego pierworodnego. Wszystko.
– Mógłbym przysiąc, że na początku rzuciłaś stawką osiemdziesiąt dwa – mówi Ted.
– Bo tak było – odpowiada Sam. – Ale kiedy zobaczyłam, jak się sprawy mają, stwierdziłam, że podwyższę do dziewięćdziesięciu.
– A on tylko pokiwał głową! – wykrzykuje Joel. – I tyle. Nawet nie spojrzał na adnotacje drobnym druczkiem! Nie mogę się doczekać, aż Simon to zobaczy!
– Brenda od miesięcy zamęcza mnie o kupno nowego peugeota. Jeśli zdobędziemy jeszcze ten kontrakt, będę mógł wpłacić zaliczkę. – Ted wypija ostatni łyk z puszki i zgniata ją w swojej grubej dłoni.
– Dzięki Sam mamy to jak w banku. Nasza koleżanka jest dzisiaj en fuego, stary.
– To znaczy?
– Ma fantastyczną passę.
– O, to prawda. Kto następny? – Ted przegląda teczkę. – Och. Ktoś nowy. Yyy… Pan Price. To spory kontrakt, moja droga. I duże pieniądze. To nowy peugeot 205 mojej starej.
Sam poprawia makijaż w lusterku. Ściąga usta, a po chwili zastanowienia sięga do torby i z namaszczeniem wyciąga z niej żakiet od Chanel. Rozkłada go przed sobą, podziwiając kremową wełnę i nieskazitelną jedwabną podszewkę oraz wdychając zapach jakichś drogich perfum. A potem na chwilę odpina pasy i zakłada żakiet. Choć nieco ciasnawy, jest rozkosznie lekki i cudowny w dotyku. Kto by pomyślał, że drogie ciuchy rzeczywiście inaczej leżą? Sam poprawia lusterko, by zobaczyć, jak materiał opina jej ramiona, a kołnierz obramowuje jej szyję.
– Przesadziłam? – pyta, odwracając się w stronę kolegów.
– No co ty – odpowiada Joel, spoglądając na nią. – Jakbyś się w nim urodziła. Świetnie wyglądasz, Sam.
– Facet nie będzie miał pojęcia, co tak na niego działa – dodaje Ted. – Powtórz ten numer ze zsuwaniem paska z pięty, a koleś zupełnie się zdekoncentruje.
Sam spogląda na swoje odbicie z lekką dumą. To nieznane jej uczucie, próbuje się więc z nim oswoić. Nie rozpoznaje osoby w lusterku. Lecz potem nagle odwraca się do kolegów, a jej uśmiech blaknie.
– Czy ja właśnie zawodzę ruch feministyczny?
– Że co?
– Niby tym, że ogrywasz w negocjacjach facetów na wysokich stanowiskach? – pyta Ted.
– No wiecie… Tym, że używam seksu jako broni. Bo te buty to sam seks, prawda?
– Moja siostra zawsze wymawia się bolesnym okresem, żeby skrócić przeciągające się spotkania. Mówi, że faceci wtedy zmykają, aż się kurzy.
– A moja żona pokazała kiedyś bramkarzowi stanik, żeby nas wpuścił do klubu – oznajmia Ted. – Szczerze mówiąc, byłem z niej wtedy dumny.
Joel wzrusza ramionami.
– Moim zdaniem po prostu używasz najlepszej broni, jaką masz do dyspozycji.
– Zapomnij o feministkach – przekonuje Ted. – Pomyśl raczej o moim nowym samochodzie.
Kiedy przyjeżdżają na miejsce, Sam wysuwa z samochodu najpierw jedną nogę, a potem drugą i prostuje plecy. Teraz czuje się w tych butach bardziej pewnie, już wie, jak w nich chodzić, by utrzymać stabilną kostkę. Sprawdza w lusterku bocznym fryzurę, a potem spogląda na swoje stopy.
– Dobrze wyglądam?
Jej koledzy uśmiechają się do niej promiennie, a Ted puszcza oko.
– Wyglądasz bosko. Cały ten Price nie ma z tobą żadnych szans.
Sam delektuje się energicznym stukotem obcasów na marmurowej podłodze. Siedząca w recepcji dziewczyna lustruje jej żakiet i buty, po czym wysuwa podbródek, jakby była nieco bardziej otwarta na jej potrzeby. Wyobraź sobie, jak by to było być kobietą, która nosi takie buty na co dzień, myśli Sam. Wyobraź sobie życie, w którym masz do pokonania jedynie krótkie odległości po marmurowej podłodze. Wyobraź sobie, że nie masz większych zmartwień niż to, czy pedikiur pasuje do twoich drogich butów.
– Dzień dobry – odzywa się i uświadamia sobie, że w jej głosie pobrzmiewa nowa pewność siebie i lekkość, które były jej obce jeszcze dzisiaj rano. Jest właściwą osobą na właściwym miejscu, da radę. – Jesteśmy z Grayside Print Solutions, mamy umówione spotkanie w sprawie potencjalnego zlecenia.
Recepcjonistka przebiega wzrokiem ekran. Stuka w klawiaturę, po czym wprawnym ruchem wsuwa trzy identyfikatory z nazwiskami do plastikowych etui i im je wręcza.
– Proszę tutaj poczekać, zadzwonię na górę.
– Będę niezmiernie wdzięczna.
„Będę niezmiernie wdzięczna”. To nawet brzmi arystokratycznie. Sam siedzi na sofie w lobby, trzymając złączone kostki, a potem szybko poprawia szminkę i wygładza włosy. Zdobędzie ten kontrakt, czuje to w kościach. Joel i Ted uśmiechają się do siebie za jej plecami.
Gdy słyszy odgłos kroków na marmurze, Sam podnosi wzrok i widzi drobną ciemnoskórą kobietę po pięćdziesiątce zmierzającą w ich stronę. Ma czarne włosy ułożone w eleganckiego boba, a do tego stonowany, pięknie skrojony żakiet, kremową jedwabną bluzkę i czółenka na płaskiej podeszwie. Sam spogląda za siebie, ale kobieta wyciąga rękę w jej stronę.
– Dzień dobry. Państwo z Grayside Print? Nazywam się Miriam Price. Możemy przejść na górę?
Dopiero po chwili Sam uświadamia sobie swoją pomyłkę. Ogląda się na Teda i Joela, na ich twarzach maluje się niebotyczne zdumienie. Wreszcie wszyscy wstają, uśmiechają się i wybąkują powitania. A potem idą za Miriam Price w stronę wind.
Już po dziesięciu minutach spotkania widzą, że Miriam Price to twarda zawodniczka, a po godzinie czują, jak mocno potrafi przyłożyć. Jeśli przystaną na jej warunki, ich marża obniży się niemal do zera. Miriam jest drobna, spokojna, nieugięta. Na widok Joela i Teda, którzy osuwają się na krzesłach, Sam powoli opuszcza nadzieja.
– Jeżeli mam zaakceptować dwutygodniowy termin realizacji, nie zapłacę powyżej sześciuset sześćdziesięciu – powtarza Miriam. – Im bliżej terminu, tym wyższe są koszty transportu.
– Już wyjaśniłam, dlaczego to dla nas trudne warunki. Jeśli zależy pani na wykończeniu na wysoki połysk, zajmie nam to więcej czasu, ponieważ musimy użyć innej prasy.
– To, czy macie sprzęt, czy nie, to nie mój problem.
– To nie jest problem. To tylko kwestia logistyki.
Miriam Price uśmiecha się za każdym razem, gdy celnie odbija piłeczkę. Jest to delikatny uśmiech, bynajmniej nie wrogi. Za to mówiący, że ma całkowitą kontrolę nad negocjacjami.
– A z naszej strony, jak już mówiłam, wiąże się to z droższym transportem z powodu presji czasu. Proszę posłuchać, jeśli to zlecenie jest dla państwa problematyczne, wolałabym to wiedzieć teraz, kiedy mamy czas na znalezienie innych dostawców.
– Nie chodzi o to, że jest problematyczne. Chcę jedynie wyjaśnić, że wydrukowanie tak dużego zamówienia wymaga dłuższego czasu realizacji.
– A ja chcę jedynie wyjaśnić, dlaczego powinno to znaleźć odbicie w cenie.
Chyba nic więcej nie zdziałają. Znaleźli się pod ścianą. Sam poci się i czuje lekki niepokój, że zostawi ślady na tej pięknej jasnej podszewce.
– Muszę się naradzić z kolegami – mówi, wstając od stołu.
– Oczywiście – odpowiada Miriam, odchylając się na krześle. Z uśmiechem.
Ted pali papierosa, zaciągając się nim krótko i łapczywie. Sam zakłada ręce na piersiach, rozprostowuje je, a potem znowu zakłada, obserwując przy tym furgonetkę marki Renault, która bezskutecznie próbuje się wcisnąć w wąskie miejsce na parkingu.
– Jeśli wrócę z taką niską marżą, Simon wpadnie w szał – odzywa się.
Ted zgniata niedopałek obcasem buta.
– Jeśli wrócisz bez kontraktu, również wpadnie w szał.
– Patowa sytuacja. – Sam przestępuje z nogi na nogę. – Ech. Te buty mnie wykończą.
Przez chwilę wszyscy troje stoją w milczeniu. Nikt nie wie, co powiedzieć. Nikt nie chce wziąć odpowiedzialności za żadną z tych decyzji. Tamta furgonetka wreszcie wyłącza silnik, a kierowca odkrywa, że nie da rady otworzyć drzwi. W końcu Sam się odzywa:
– Muszę skoczyć do toalety. Spotkamy się w sali.
Sam siedzi w kabinie, wyciąga telefon i pisze wiadomość:
Cześć, Kochanie. Jak ci mija dzień? Wychodziłeś dziś z domu?
Po chwili przychodzi odpowiedź:
Jeszcze nie. Jestem zmęczony. X
Sam wyobraża sobie, jak jej mąż w podkoszulku i spodniach od dresu z trudem podnosi się z sofy i sięga po telefon. Czasami, choć niechętnie się do tego przyznaje, odczuwa ulgę, gdy nie ma go w domu, bo wtedy jest tak, jakby ktoś nagle odsłonił wszystkie zasłony i wpuścił światło do środka.
Spuszcza wodę, poprawia ubranie i nagle jest jej głupio, że założyła te buty i żakiet. Czy można trafić przed sąd za noszenie czyichś ubrań? Myje ręce i spogląda na swoje odbicie w lustrze. Cała wcześniejsza pewność siebie zupełnie z niej wyparowuje. Widzi czterdziestopięcioletnią kobietę, na której twarzy wyryły się smutki, niepokoje i nieprzespane noce z ostatniego roku. No dalej, mamuśka, mówi do siebie po chwili. Daj z siebie wszystko. I zastanawia się, kiedy zaczęła nazywać samą siebie „mamuśką”.
Drzwi od drugiej kabiny otwierają się i obok staje Miriam Price. Myją ręce i kiwają uprzejmie głowami, spoglądając na swoje odbicia w lustrze, a Sam próbuje ukryć nagłe skrępowanie. Miriam odgarnia włosy z twarzy, choć fryzurę i tak ma idealną, a Sam poprawia szminkę, głównie po to, żeby czymś się zająć. Ciągle obmyśla, co by tu powiedzieć, żeby przekonać Miriam Price do współpracy, szuka kilku magicznych słów, które niby przypadkiem zaprezentują Grayside Print od jak najlepszej strony i zapewnią jej większą marżę. Miriam rzuca jej ten swój delikatny pogodny uśmiech. Ona najwyraźniej nie zawraca sobie głowy takimi problemami. Natomiast Sam chyba nigdy wcześniej nie czuła się tak niezręcznie w damskiej toalecie.
A wtedy Miriam Price spogląda w dół.
– O mój Boże, co za cudowne buty! – wykrzykuje.
Sam również na nie zerka.
– Są po prostu niesamowite – dodaje Miriam.
– Tak właściwie to… – Sam urywa. – Mają w sobie to coś, prawda?
– Mogę je obejrzeć z bliska? – Miriam bierze do ręki but, który zdjęła Sam, podnosi go pod światło i przygląda mu się ze wszystkich stron z nabożnością, z jaką inni podchodzą do dzieł sztuki lub wyśmienitego wina. – To Louboutin, tak?
– Yyy… tak.
– Czy to jakaś limitowana kolekcja? Już od co najmniej pięciu lat nie wypuścił na rynek niczego podobnego. Tak właściwie nie jestem pewna, czy w ogóle widziałam taki model.
– Yyy… tak. Ma pani rację, to limitowana kolekcja.
Miriam przejeżdża palcem po obcasie.
– To po prostu mistrz. Wie pani, że raz stałam w czterogodzinnej kolejce, by kupić jego buty? Czy to nie szaleństwo?
– Nie, to wcale nie szaleństwo – odpowiada Sam. – Przynajmniej ja tak uważam.
Miriam waży w rękach szpilkę, przygląda jej się jeszcze przez chwilę, po czym oddaje ją niechętnie.
– Porządne buty widać od razu. Moja córka mi nie wierzy, ale można się bardzo wiele dowiedzieć o człowieku na podstawie tego, w czym chodzi. Planowanie stroju zawsze zaczynam od butów. Te stare czółenka to Prada. Po prostu potrzebowałam dzisiaj czegoś stabilnego, więc założyłam buty na płaskiej podeszwie, ale gdy na panią patrzę, zazdroszczę pani obcasów.
– To samo mówię swojej córce! – wypala Sam bez zastanowienia.
– Moja ciągle chodzi w trampkach. Młodzież najwyraźniej nie rozumie totemicznej mocy butów.
– Moja podobnie. Te toporne martensy. I rzeczywiście młodzi tego nie rozumieją – mówi Sam, chociaż nie jest pewna, o co chodzi z tą całą totemicznością.
– Powiem ci coś, Sam. Mogę się do ciebie zwracać po imieniu? Nie cierpię tego typu negocjacji. Możemy się spotkać w przyszłym tygodniu? Obgadamy wszystko we dwie, bez chłopaków. Jestem pewna, że ustalimy coś, co będzie pasowało nam obu.
– Jak najbardziej – odpowiada Sam. Zakłada but z powrotem na stopę i bierze głębszy oddech. – Więc… mogę uznać, że mamy wstępną ugodę?
– Tak, myślę, że tak. – Uśmiech Miriam jest ciepły, porozumiewawczy. – Wybacz, ale muszę o to zapytać… czy to żakiet od Chanel?

Tagi:

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *