Życie jest pełne niespodzianek i zwrotów akcji. Musimy tylko w to uwierzyć.
Technika Kintsugi, sztuka naprawy porcelany, przypomina nam o tym, jak bardzo krucha jest miłość. Ale jeżeli bardzo się staramy, to wszystko można posklejać na nowo.
Oto fragment mojej historii, kawałek świata, o którego istnieniu nie miałam pojęcia. To także opowieść o kilku innych osobach, dzięki którym jestem, jaka jestem. Kiedyś ktoś pokazał mi, że można wyjść ze swojej skorupy i zacząć żyć inaczej. Ktoś przetarł zabrudzoną szybę i dzięki temu zobaczyłam zupełnie inny świat.
Pewnego dnia Lidia dostaje list od tajemniczej kobiety, która przedstawia się jako przyjaciółka rodziny. Chce jej przekazać spadek. Niczego więcej nie wyjaśnia.
Kim jest ta kobieta?
Dlaczego tak jej na tym zależy?
Do kogo należą piękne, srebrne łyżeczki odnalezione w starym pudełku?
Lidia powoli odkrywa tajemnicę, która wywraca jej życie do góry nogami.
Tajemnicę, dzięki której odnajduje spokój i szczęście. Ale przede wszystkim odpowiedź na pytanie, co, a właściwie kto, jest dla niej najważniejszy. I ile trzeba poświęcić, by odnaleźć tę jedyną, prawdziwą miłość.
O matko, jaka piękna! Na taką powieść Magdaleny Witkiewicz czekałam! Jest bliska kobiecej wrażliwości, jest bliska sercu. Musicie przeczytać! Tajemnica srebrnych łyżeczek pochłonęła mnie bez reszty. Przepiękna, kobieca powieść.
Justyna Chaber, Ona czyta
Srebrna łyżeczka
Wydawnictwo Filia
Premiera: 14 lipca 2021
Srebrna łyżeczka
CZĘŚĆ I
1.
LIDIA
Podobno człowiek zmienia się co siedem lat. Mówi o tym zarówno medycyna chińska, jak też współczesne badania naukowe. Zwykle to właśnie badania naukowe bardziej do mnie przemawiały. Nie wierzyłam zupełnie w sferę duchowości czy pomyślny przepływ energii.
Naukowcy twierdzą, że wymiana niemal wszystkich komórek w organizmie człowieka dokonuje się właśnie w cyklu siedmiolecia. Część komórek żyje kilka tygodni, inne nieco dłużej, a podobno właśnie co siedem lat człowiek się zupełnie regeneruje. Czy znaczy to, że co siedem lat można zacząć wszystko od nowa? Jakby w grze komputerowej nacisnąć „new game” i znowu otrzymać kolejne życie? A może nawet kilka?
Szczęśliwa siódemka? Od zawsze tej cyfrze przypisywano szczególne znaczenie. Kiedyś bym się z tego śmiała. A teraz? Teraz sama już nie wiem.
Wiedziałam tylko, że od pewnego czasu czułam się, jakby ktoś przetarł bardzo zabrudzoną szybę, przez którą do tej pory oglądałam świat, nawet nie zdając sobie sprawy, że jest brudna. Jakby ktoś umył szklane drzwi prowadzące do mojej przyszłości, które mogę otworzyć bez strachu i z uśmiechem iść w kierunku, z którego istnienia nie zdawałam sobie dotąd sprawy. Niby ten sam widok, ale z zupełnie innej perspektywy.
Wtedy, gdy zdałam sobie z tego wszystkiego sprawę, siedziałam w niewielkim mieszkaniu w Bydgoszczy, w mieście, w którym byłam pierwszy raz w życiu, i trzymałam niedomykające się pudełko, w którym było pięć srebrnych łyżeczek z monogramem.
Wokół mnie na podłodze były porozrzucane listy i zeszyty zapisane drobnym pismem. Była czwarta nad ranem. Kolejna magiczna godzina. Przeczytałam już wszystko i znałam odpowiedź na wiele pytań.
Przewiązałam plik starych kopert czerwoną wstążeczką, zapisane zeszyty ustawiłam równo na komodzie, obok położyłam listy. Kawałek mojej historii, kawałek świata, o którym nie miałam pojęcia. Kawałek życia kilku innych osób, dzięki którym jestem, jaka jestem.
Historia mojej matki i historia zupełnie nieznanej mi kobiety, która postanowiła, bym to właśnie ja zaopiekowała się jej pięcioma srebrnymi łyżeczkami z wygrawerowaną literą L. Jak Lidia. Tak właśnie mam na imię.
W historii mojego życia jest wiele zakrętów, w które chciałam wejść gładko i bezpiecznie z nich wyjść, a jednak wypadałam z nich poturbowana. Nie zwracałam uwagi na moje rany, zawsze inne sprawy były ważniejsze. Wydawało mi się, że świat wokół mnie wygląda dokładnie tak, jak powinien wyglądać. Nie dopuszczałam do siebie myśli, że mogłoby być inaczej. Do pewnego czasu działałam jak bardzo dobrze zaprogramowany robot, niezdolny do innego funkcjonowania niż to, do którego został stworzony. Potem robot został odstawiony na boczny tor. Uwolniłam się z twardych żelaznych ram i pofrunęłam wysoko. Zbyt wysoko. Spadanie i upadek były bolesne, ale jeszcze gorsze było to, że po raz kolejny dałam się zamknąć. Wtłoczyć w inne ramy, ale również w tym samym schemacie ograniczania się do określonych czynności. I znowu nie dostrzegałam tego, że tkwię w kolejnym szklanym pudełku z bardzo brudnymi szybami.
Początkiem zmian był list. List, który znalazłam 7 lipca 2000 roku w skrzynce pocztowej. Listy dostawałam zwykle z urzędu skarbowego, czasem trafiały się informacje o tym, że gdzieś zbyt szybko jechałam samochodem i muszę zapłacić mandat. Poza tym pełno reklam, ulotek, mimo że dawno już nakleiłam na skrzynkę stosowną informację. „Stop reklamom”. Wyraźnie roznoszący ulotki nie umieli czytać.
„Jak się nie będziesz uczyć, będziesz roznosić ulotki”, „Jak się nie będziesz uczyć, będziesz zamiatać dworce”, „Jak się nie będziesz uczyć, nie będziesz miała nic” – mama nie żyła od lat, ale w mojej głowie wciąż rozbrzmiewał jej głos. Nauka była najważniejsza, to jej podporządkowane było całe moje życie. Nic więc dziwnego, że czułam się nieco zagubiona, kiedy mama zostawiła mnie tuż przed maturą. Byłam u progu dorosłości, miałam ledwie osiemnaście lat. Maturę zdałam świetnie, mimo że najchętniej wcale bym do niej nie przystąpiła. Zdałam na same szóstki, przecież nauka była najważniejsza. Umiałam wszystko perfekcyjnie. Wszystko oprócz tego, jak mam sobie radzić sama.
Bo do życia mama przygotowała mnie trochę mniej. Myślę, że nie chciała, bym popełniła te same błędy, które ona popełniła. Być może to się nawet udało, ale za to popełniłam wiele, wiele innych. Za które żałowałam bardzo długo. I chyba nadal żałuję. Chociaż… Gdyby nie te wszystkie lata, które jeszcze do niedawna uważałam za stracone, nie byłabym w tym miejscu, w którym jestem. A bardzo lubię to miejsce. I tych ludzi, którymi obecnie się otaczam.
Na wszystko w życiu jest czas. I na naukę, i na miłość, i na szaleństwo. U mnie wszystko działo się na opak. A może nie ma reguły? Może niektórzy szaleją po czterdziestce, a zakochują się tak naprawdę wtedy, gdy mają wnuki?
Nie wiem, od czego zacząć moją historię – czy od śmierci mamy, czy od tego, jak zachorowała, a może od tego listu w błękitnej kopercie. Listu napisanego ręcznie. Listu, który przeleżał u mnie na stole w kuchni kilka dni, zanim go otworzyłam. Koperta była zabrudzona powidłami, które kapnęły wprost z jedzonej przeze mnie na śniadanie kanapki, i udekorowana brązowym krążkiem po filiżance kawy. Zrobiłam sobie z tej koperty podstawkę, by nie uszkodzić stołu. I tak służyła mi przez kilka dni. Gdybym choć podejrzewała, co w niej znajdę, na pewno zachowałabym się inaczej…
Nie lubiłam otwierać korespondencji. Nigdy. Kiedy mama jeszcze żyła, listy nigdy nie zwiastowały niczego dobrego. Dlaczego tym razem miałoby być inaczej? Dlaczego list w niebieskiej kopercie miał przynieść mi szczęście?
Otworzyłam go kilka dni później, rozmawiając przez telefon z wyjątkowo grymaśnym klientem. Nie słuchałam go. Wszyscy byli tacy sami. Roszczeniowi, agresywni i niezbyt uprzejmi. Doskonale sobie jednak z nimi radziłam. Umiałam być stanowcza i asertywna, ale gdy trzeba było, zakładałam krótką spódniczkę i szłam z nimi na kolację. Nigdy do niczego nie doszło, nie fascynują mnie żonaci, znudzeni swoim życiem mężczyźni, którzy traktują mnie jak odskocznię od swojej codzienności. Takich już miałam. Wcześniej. Kiedyś. Gdy przyjdzie czas, opowiem o tym.
Czym się zajmowałam? Sprzątaniem. Mimo że się uczyłam. Och, jakże przewrotny potrafi być los! Czyżby to była jedna z tych samosprawdzających się przepowiedni? Może nie do końca. Byłam właścicielką jednej z największych firm sprzątających w Trójmieście. Sama bardzo nie lubiłam sprzątać, ale też irytował mnie bałagan, więc jako szefowa, która kontrolowała, czy moje pracownice nie zostawiły choćby jednego okruszka, sprawdzałam się doskonale. I za każdym razem, gdy wracałam do swojego pachnącego czystością i wypucowanego mieszkania, byłam wdzięczna, że taką obrałam drogę życia. To zresztą był doskonały test dla tych kobiet, które chciały u mnie pracować – wiedziałam, że jeśli uda im się zadowolić mnie, to każdy klient będzie usatysfakcjonowany.
Każda z nich miała inną historię. Były dziewczyny młode i nieco starsze, Polki, Ukrainki, Rosjanki. Płaciłam nieźle, zatrudniałam legalnie, ale też wiele wymagałam. Niektórzy rezygnowali z usług mojej firmy, ale zawsze wracali. Nie narzekałam na brak pieniędzy, podobnie jak na brak czasu. Potrafiłam wszystko zorganizować w taki sposób, by samo wszystko grało. Miałam tak od dziecka. Musiałam tak funkcjonować, inaczej nie dałabym rady.
Piątki zawsze miałam wolne. Tylko dla siebie. Wypracowałam sobie taki rytuał. Czasem jednak odbierałam telefony i właśnie w jeden z piątków zadzwonił szef administracji pewnego biurowca. Chciał negocjować ceny, mimo iż każdy wiedział, że ceny w mojej firmie są nienegocjowalne. Słuchając go jednym uchem, a drugim wypuszczając to, co miał mi do powiedzenia, przytrzymywałam sobie ramieniem telefon i w tym samym czasie otwierałam nożem niebieską kopertę.
Z głośników płynęła Symfonia losu Beethovena. Zanim odebrałam telefon od klienta, włączyłam moją ukochaną płytę winylową. Kochałam ten dźwięk, takie charakterystyczne „pykanie” co jakiś czas. Adapter dostałam kiedyś w prezencie od mamy. Niewiele było tych prezentów.
Podobno o pierwszych dźwiękach tej symfonii Beethoven powiedział: „Tak właśnie los puka do drzwi”. Do mnie też najwyraźniej zapukał w postaci listu od nieznajomej kobiety, czytanego przy dźwiękach V symfonii Beethovena.
Na kopercie nie było nadawcy. List był pisany odręcznie. U góry widniała data i miasto – Bydgoszcz. Przeczytałam nagłówek: „Szanowna Pani Lidio…”.
Szanowna Pani Lidio!
Postanowiłam napisać do Pani list, bo czas ucieka i trzeba podejmować pewne życiowe decyzje. Trudno mi pisać o tym wszystkim, łatwiej byłoby porozmawiać. Chociaż przez telefon. Jednak nie mam Pani numeru… Teraz nie ma książek telefonicznych.
Jeżeli Pani czyta ten list, znaczy to, że adres się nie zmienił od lat. Taką mam nadzieję. To zawsze był adres Pani matki, Krystyny Master. Znałam go dobrze. Nawet kiedyś tam byłam. Taki piękny stary dom w Oliwie. Chyba niedaleko parku? Spacerowałam tam kiedyś. Dawno temu. Nie wiem, czy Pani była już na świecie.
Kiedyś znałam Pani matkę. Znałam to może zbyt dużo powiedziane, ale wiedziałam o niej bardzo dużo. Myślę, że powinnyśmy się spotkać i porozmawiać, ze względu na nią.
Ja nie bardzo mogę przyjechać do Gdańska, stan zdrowia mi na to nie pozwala. Wiek i zmartwienia robią swoje. A zmartwień w moim życiu trochę było. Ale nie czas, by opisywać to w listach. Może kiedyś?
Bardzo proszę o podanie numeru telefonu i informację, kiedy mogę zadzwonić. Oczywiście wolałabym się spotkać osobiście, ale rozumiem, że może być to trudne, mimo że Bydgoszcz nie jest tak odległa od Trójmiasta.
Bardzo proszę o kontakt. Chociażby ze względu na Pani matkę.
Trudno mi o niej pisać, trudno mi o niej mówić. Przyznam, że wolałabym tego nie robić. Ale obiecałam, że to zrobię, komuś, kogo bardzo kochałam. Jest Pani jedyną osobą na świecie, która powinna zrozumieć.
Pozdrawiam serdecznie,
Irena Chojnacka
Rozłączyłam się z klientem i przeczytałam ten list jeszcze raz. Niestety nie rozjaśniło to nic w mojej głowie. Nadal nie byłam pewna, czy ten list w ogóle jest do mnie. Niby pojawiło się nazwisko mojej matki, więc powinnam być przekonana, że to ja jestem adresatką. Ale dlaczego? Nazwisko nadawcy kompletnie nic mi nie mówiło. Nie znałam też nikogo z Bydgoszczy. Nigdy nie byłam w tym mieście. Jakoś nie było mi po drodze.
Irena Chojnacka… Poniżej był jej adres i telefon stacjonarny. Kompletnie nie wiedziałam, o co chodzi. Nie miałam również ochotę zgłębiać jakichś dziwnych sekretów, które miały związek z moją mamą. Nie myślałam o niej często. Przynajmniej po jej śmierci. Bo gdy żyła, musiałam myśleć o niej w każdej minucie. Niezależnie, czy była noc, czy dzień. Czy byłam zmęczona, czy nie. Do szkoły w zasadzie chodziłam odpoczywać. Nauczyciele znali moją sytuację i wielokrotnie na wuefie drzemałam ukryta gdzieś w schowku z materacami i skrzyniami. Potem nauczycielka wchodziła, udając oburzenie, że niby co ja robię. Jednak nigdy nie wyciągała z mojego zachowania konsekwencji.
Czy miałam trudne dzieciństwo? Dzisiaj wiem, że tak. Wtedy zupełnie tego nie czułam. Myślałam, że trudne dzieciństwo mają wyłącznie ciemnoskóre afrykańskie dzieci, które z opuchniętymi z głodu brzuchami czasem ogromnymi oczami patrzyły na mnie z telewizora. Ja miałam co jeść, bo sobie ugotowałam. Miałam gdzie spać. Miałam czysto, bo posprzątałam. Miałam warunki do nauki, bo gdy zamykałam drzwi do swojego pokoju, przysuwałam do nich szafkę, by nikt nie mógł z zewnątrz ich otworzyć. Wkładałam do uszu zatyczki i się uczyłam.
Po to, by nie sprzątać dworców. Nie roznosić ulotek i by mieć coś z tego życia.
Moja matka miała?
Miała alkohol.
Wydawała na niego prawie wszystkie zarobione pieniądze.
Czasem w przypływie dobrego humoru dawała mi trochę. „Wydaj na głupoty!” – mówiła. Ale tylko wtedy, gdy była trzeźwa. Gdy była pijana, bełkotała, żebym na te głupoty „sałejjj kasiooory nie pszepierdolyła”. Dzięki tym pieniądzom byłam najedzona i ubrana.
Gdy byłam w liceum, zaczęły pojawiać się second handy. Dość szybko zaprzyjaźniłam się z właścicielką jednego z nich. Odkładała dla mnie najlepsze ciuchy. Te niepasujące przerabiałam. Nauczyłam się od mamy. Była krawcową, jedną z najlepszych w okolicy. Gdy piła, miała ułańską fantazję. Projektowała i potem szyła najlepsze ciuchy. Ciuchy, które potem widziałam w gazetach na uśmiechniętych modelkach. Mama wycinała te kolorowe strony z gazet i chowała w opakowaniach po bombonierkach. Nie wiem, czy do nich zaglądała. Ja je trzymam głęboko w szafie, pod starymi kocami. Nie pozwalam ich wyrzucić, ale też po jej śmierci ani razu ich nie oglądałam. Podobnie jak nagrań z pokazów. Kasety VHS też gdzieś były schowane. Nawet nie wiem, gdzie mój mąż je upchnął, pewnie chcąc, bym się definitywnie pożegnała z przeszłością.
Absolutnie nie narzekam na swoje życie. Uważam, że wszystko, co się nam przydarza, ma jakiś sens. Na początku zwykle życie wali nas obuchem w łeb, tak że przymykamy oczy i tego sensu w ogóle nie dostrzegamy, ale po latach jest inaczej. Z biegiem lat dostrzegamy więcej. Zupełnie jak wtedy, gdy patrzymy na coś z daleka. Nie widzimy szczegółów, ale mamy dużo szerszą perspektywę. Gdy stajemy się coraz starsi, nie możemy również nic przeczytać z bliska. Dopiero gdy oddalimy od siebie tekst, przestaje nam się rozmazywać. Tak samo jest z życiem. Musi upłynąć trochę czasu, by nam nasze życiowe porażki przestały zamazywać spojrzenie i by ostro wskazały nam kierunek dalszego działania.
Kiedy dostałam list, miałam dwadzieścia osiem lat. Nie byłam już dzieckiem, nie byłam nastolatką, ale też nie czułam się zupełnie dorosła. Chociaż dużo w życiu przeszłam – chorobę matki, szybki ślub, potem rozwód. Byłam znowu gotowa stanąć na nogi. Nawet wydawało mi się, że stąpam mocno po ziemi i że niczego już od życia nie oczekuję. A już z pewnością nie niespodzianek w postaci listów w niebieskiej kopercie, napisanych przez nieznajomą kobietę. Kobietę, która najwyraźniej czegoś ode mnie chciała.
Byłam na takim etapie życia, że najgorszym dla mnie było to, gdy ktoś coś ode mnie chciał. Ja mogłam chcieć, ale nikomu innemu nie dawałam do tego prawa.
KONRAD
Cholernie za nią wtedy tęskniłem.
Podobno kocha się tylko raz. Zazdroszczę tym śmiertelnikom, którzy kochają raz na całe życie. Istnieją w ogóle tacy? Czasem przechodziłem pod jej oknem, myśląc sobie, że po prostu za wcześnie się spotkaliśmy. Gdybyśmy poznali się dziesięć lat później, choćby teraz, pewnie wszystko zadziałoby się inaczej. Może bylibyśmy już razem do końca swoich dni.
Wychodzi ze mnie romantyk. Nigdy nie podejrzewałbym siebie o coś takiego. Może miłość wydobywa z naszego wnętrza uczucia, których nie jesteśmy zupełnie świadomi. Byłem pewien, że przez dwadzieścia lat cholernie ciężkiej pracy, gdy codziennie obcowałem ze śmiercią, powinienem się wyzbyć wszelkich uczuć. Smutku, żalu, tęsknoty czy miłości. A już z pewnością romantyzmu.
Niestety, byłem niepoprawnym romantykiem.
Był czas, gdy starałem się zdusić to uczucie w zarodku, ale nie wyszło. Potem chciałem moją miłość skierować w inną stronę. Szybko założyć dom, rodzinę, zapomnieć. Zapomnieć o niej. O tej kobiecie, którą mogłaby się stać, gdyby poczekała. O tej kobiecie, przy której zasypiałbym codziennie, gdybyśmy się spotkali nieco później. Chociaż, jak mi wielokrotnie mówiła, beze mnie by nie przetrwała. To prawda. Beze mnie byłaby zupełnie kimś innym.
Czy gdybym ją spotkał po latach, wtedy zakochałbym się tak samo? Nie wiem. I nigdy się nie dowiem. Świat jest ustawiony w tak perfidnie niekorzystny sposób, że nie można cofnąć czasu i przekonać się, co by było, gdyby podjęło się inną decyzję. Podobnie jak decyzje, które podejmuję niemalże codziennie przy stole operacyjnym. Muszą być ostateczne i bardzo szybko trzeba dokonać wyboru, co robić. Muszę być cholernie pewny siebie w momencie, gdy stoję przy rozciętym brzuchu i decyduję o czyimś losie. Może dlatego właśnie brakuje mi tej pewności siebie, gdy jestem zmuszony decydować o swoim życiu?
Wtedy, gdy stałem pod jej oknem, wiedziałem jedno. To, że czasem chciałbym zamknąć oczy i zrobić krok naprzód. Nie zważając na konsekwencje. Nie bacząc na to, czy pod moimi stopami będzie twarda podłoga, a może delikatna szklana tafla i spadnę gdzieś w dół. Po prostu zrobić krok naprzód i czekać na to, co przyniesie los.
Była piękna. Stojąc przed jej domem, zaglądałem w okno, niczym stalker. Na szczęście niegroźny stalker. Codziennie wieczorem spacerowałem wzdłuż ulicy, przy której mieszkała. Potem adoptowałem psa. Miałem doskonałego towarzysza do spacerów. I pretekst, by wychodzić co wieczór.
Już nauczył się, że tam, skąd był najlepszy widok na jej okno, przystawaliśmy na chwilę. Nazywał się Watson. Nie ja go tak nazwałem, ale naprawdę był wiernym kompanem w moich nocnych eskapadach. Skłamałbym, jeżeli bym powiedział, że nic od niej wtedy nie chciałem. Chciałem. Ale zupełnie nie zdawałem sobie z tego sprawy. Podglądając ją, czułem się winny. Czułem się na swój sposób zdrajcą. Szpiegowałem ją, a tym samym oddawałem jej czas, który powinienem poświęcić Ewelinie, mojej narzeczonej. Narzeczonej, z którą lada chwila miałem brać ślub. Narzeczonej, która właściwie nie miała żadnych wad. Może poza jedną… Nie była Lidią.
I jeszcze jedną – zupełnie nie umiała się dogadać z Watsonem.
2.
LIDIA
Na psychoterapii zawsze zaczyna się swoją opowieść od dzieciństwa. To nie jest psychoterapia, ale tyle już ich w moim życiu było, że chyba nie potrafię zacząć inaczej.
Moje pierwsze wspomnienie? Pierwsze, najwcześniejsze? Nie wiem. Chyba to kiedy jadę pociągiem. Nie wiem dokąd. Bardzo mi się podoba. Jadę pociągiem pierwszy raz w życiu i z zachwytem oglądam świat uciekający za oknem. Moja mama siedzi naprzeciwko i jest smutna. W każdym razie się do mnie nie odzywa, tylko tak dziwnie patrzy na wprost. Jakby we mnie, ale wcale mnie nie widzi. Jesteśmy same w przedziale. Oczywiście nie wiem, że ten mały pokój z takimi fajnymi kanapami nazywa się przedział. Dziwnie. Tak jak przedziałek we włosach, który mama robiła mi rano, by potem ciasno zapleść mi dwa warkocze. Jestem bardzo ładnie ubrana. Tak ładnie, że się boję ruszyć. Mama pyta, czy chcę kanapkę. Kręcę głową. Boję się, że pobrudzę moją czarną sukienkę. Szkoda, że nie jest różowa. Widziałam, że mama miała też różowy materiał. Taki w gwiazdki. Nie wiem, dlaczego całą noc szyła mi tę czarną. Na nogach mam też prawdziwe rajstopy. Nie w żadne gwiazdki czy paski, tylko całe białe. Są trochę za duże i zwijają mi się przy kostkach. Mama co chwilę mi je poprawia i tym samym przeszkadza mi w podziwianiu widoków za oknem, a tam można dostrzec tyle ciekawych rzeczy!
Pamiętam, że pociąg się zatrzymał, i pamiętam kobietę stojącą na dworcu i próbującą unieść ogromną brązową walizkę. Nie mogła dać sobie z nią rady.
– Mamo, dlaczego nikt nie pomoże tej pani? – zapytałam.
Mama przez chwilę wróciła do teraźniejszości, bo dotąd gdzieś błądziła myślami.
– Której? – Spojrzała przez okno.
– Tej, która próbuje wejść do pociągu z tą ogromną walizką. – Pokazałam palcem. – Pewnie jest bardzo ciężka.
– Czasem sami musimy dźwigać nasze ciężkie bagaże – stwierdziła zamyślona mama. – Czasem naprawdę nie ma nam kto pomóc, a sami nie dajemy rady…
Zerkałam przerażona przez okno. Pociąg ruszył, a kobieta z walizką została na dworcu. Mama kontynuowała:
– Czasem za dużo na siebie weźmiemy i nie dajemy rady tego unieść. – Westchnęła, przez chwilę patrząc na mnie. – A potem nasz pociąg odjeżdża. Bez nas. I bez naszej walizki.
– Na siebie za dużo bierzemy czy do walizki? – Nic nie rozumiałam z tego, co do mnie mówiła.
– Na siebie i do naszego bagażu.
Dopiero po latach doszłam do wniosku, że moja mama mówiła o bagażu życiowych doświadczeń. O tym bagażu, którego sama nie potrafiła unieść. A jechałyśmy wtedy tym pociągiem, żeby pożegnać się z jedyną osobą, która według niej była w stanie podnieść ciężary jej codzienności i pomóc je wnieść do pędzącego pociągu zwanego życiem.
Nic więcej nie pamiętam z tego wyjazdu. Z psychoterapii wiem, że często niektóre wspomnienia nieświadomie wypieramy. Jakby nigdy nic się nie wydarzyło. Ja to wspomnienie najwyraźniej wyrzuciłam z siebie. Przypomniałam sobie o nim dopiero później. Dużo później. W momencie gdy sama nie umiałam unieść mojej życiowej walizki, a na dodatek w ogóle nie zdawałam sobie z tego sprawy.
Z perspektywy czasu myślę jednak, że moment, w którym moja mama pożegnała „tragarza swoich życiowych problemów”, był początkiem końca mojego beztroskiego dzieciństwa. Oczywiście narastało to stopniowo, niezauważane przez nikogo. Nawet po śmierci mojej mamy wiele osób nie wierzyło w jej problemy z alkoholem.
– Przecież ona nigdy nie piła! Nawet u mnie na urodzinach nie piła, bo zawsze przyjeżdżała z tobą, Lideczko, samochodem. Taka dobra matka z niej była! Zresztą unikała imprez, ze względu na ciebie, Lideczko.
Moja mama była dobrą matką, gdy była trzeźwa, ale takie chwile należały do rzadkości. Najgorzej było, gdy miała kaca. Nerwowa, krzykliwa, czepiała się o byle co. Właśnie wtedy zamykałam się w pokoju i przesuwałam szafkę, by blokowała drzwi. By mama nic ode mnie nie chciała. Ja chciałam się uczyć. Bo nauka była najważniejsza – takie przekonanie mama wpajała mi od najmłodszych lat. Uczyła mnie również innych rzeczy. Tych związanych ze stosunkami damsko-męskimi. Między innymi byłam pewna, że seks to zło, faceci w ogóle nie są potrzebni do życia, a jeżeli już jakiś będzie koniecznie chciał się do mnie zbliżyć, to natychmiast powinnam wyjść za niego za mąż i go kurczowo przy sobie trzymać.
– Bo jeżeli go nie pilnujesz, to pójdzie do innej – mówiła mama.
Miałam chyba wtedy piętnaście lat i chciałam wyjść z kolegą do kina. Nie pozwoliła mi na to.
– Jeszcze masz czas na chłopców. Teraz nauka. Tak byś mogła się utrzymać sama. Bo faceci są jak wiatr. Powieją, narobią bałaganu, zniszczą ci życie, a potem odfruną robić zamieszanie gdzie indziej.
– U ciebie tak było? – zapytałam wprost.
– Nieważne – burknęła i nerwowo zaczęła rozglądać się za butelką wina.
Schowałam ją u siebie w pokoju, w szafce z książkami. Nie było szans, by ją znalazła.
– U ciebie tak było? – Nie ustępowałam.
– Co było? – Mama z każdą chwilą stawała się coraz bardziej zirytowana.
– Jakiś mężczyzna przyszedł jak wiatr i narobił spustoszenia? I efektem tego spustoszenia jestem ja? – zapytałam, patrząc wprost w jej oczy.
– Lidia, to nie tak… – westchnęła, orientując się, że mogła powiedzieć za dużo. – Mężczyzna, który kiedyś był dla mnie ważny, zasiał spustoszenie w moim sercu. – Zamyśliła się. – W życiu też… Dużo zniszczył, ale dzięki niemu mam ciebie.
– Może to czas, byś mi wreszcie opowiedziała o moim ojcu?
– Nie wiem, co miałabym ci opowiedzieć.
– Jaki był?
Mama uśmiechnęła się do mnie.
– Szarmancki, zawsze z klasą – mówiła, patrząc nic niewidzącym wzrokiem gdzieś w dal. – Zawsze z zasadami. – Zamilkła na chwilę. – Prawie zawsze. Przeważnie – poprawiła się. – Lubił muzykę. Klasyczną. W ogóle jej nie rozumiałam.
– To stąd tyle płyt w szufladzie. – Uśmiechnęłam się.
– Tak. Nigdy ich nie odtwarzam. Były jego.
– Mogę je wziąć do pokoju?
– Możesz. Ale… nie mamy adaptera. Ten, który miałam dawniej, się popsuł i wyrzuciłam go. – Wzruszyła ramionami. – Może niepotrzebnie, może ktoś by go naprawił? Nie spodziewałam się jednak, że ktoś jeszcze będzie chciał słuchać płyt winylowych. Teraz są magnetofony i odtwarzacze CD.
– To opowiedz mi jeszcze o nim – poprosiłam.
– O kim?
– O moim ojcu.
– Nie wiem, co miałabym ci o nim opowiedzieć.
– Cokolwiek. Bo na razie wiem tylko, że lubił muzykę klasyczną. Kogo najbardziej?
– Nie wiem. Chyba Beethovena.
– Coś jeszcze?
– Był wysoki. Miał oczy takie jak ty. I tak samo konsekwentnie dążył do celu. Był sentymentalny. Taki z tradycjami.
– Kochałaś go?
– Bardzo. Aż za bardzo… – Mama pokręciła głową.
– To jednak miłość istnieje. I nie jest taka zła.
– Jest. Jest niszcząca jak huragan. Na początku wydaje ci się, że to ciepły zefirek, który delikatnie otula cię całą, a potem, gdy targają tobą porywiste podmuchy, jest już za późno, by się wycofać.
– A on cię kochał?
Mama chwilę się nie odzywała.
– Kochał. Bardzo kochał. Mnie i ciebie.
– Dlaczego nie byliście razem?
– Lidia! – Mama była oburzona moim pytaniem.
– Mamo, wiem, że nie mieliście ślubu. I że z nami nie mieszkał. Nie pamiętam go w ogóle!
– Zmarł, gdy byłaś mała.
– A przedtem?
– Co przedtem?
– Zanim zmarł. Dlaczego nie byliśmy wszyscy razem?
– Byliśmy. Byliśmy razem tak często, jak tylko mogliśmy być.
– Dlaczego nie zawsze?
– Mówiłam ci, to był mężczyzna z zasadami.
– No właśnie! Dlatego powinien być przy nas, skoro nas kochał!
– To nie jest takie proste, dziecko. Czasami te zasady w połączeniu z miłością robią ogromne spustoszenie. A potem pozostaje tylko wino.
– Mamo, ale ty za dużo pijesz… – powiedziałam to, o czym bałam się mówić przez wiele lat mojego życia.
Mama się roześmiała.
– Córeczko, o czym ty mówisz? Czy ty mnie kiedykolwiek widziałaś zataczającą się na ulicy? Za dużo pije sąsiad spod ósemki, bo codziennie wraca pijany do domu. Ale ja? Normalnie pracuję, przecież niczego nam nie brakuje. A że czasem wypiję kilka kieliszków wieczorem… To chyba nie przestępstwo. Wino jest dla ludzi. Wszystko jest dla ludzi.
– To dlaczego nie mogę iść do kina z kolegą?
Mama zesztywniała.
– Jeszcze za wcześnie…
– Mamo, za wcześnie na kino?
– Z kolegą tak.
– A kiedy będzie w sam raz? Kiedy będę już stara? Moje koleżanki już dawno chodzą z chłopakami do kina, jeżdżą z nimi pod namioty, a ty mnie trzymasz pod kloszem! To niesprawiedliwe!
– Kiedyś mi za to podziękujesz. A że inne się źle prowadzą, to ich sprawa. I ich matek. Tylko wam seks w głowie!
Wtedy zupełnie nie rozumiałam, jaki związek ma pójście do kina czy spotkanie z chłopakiem z seksem. Miałam piętnaście lat i nigdy w życiu się nie całowałam. Byłam przekonana, że seks to wyłącznie po ślubie. No, może przed, ale tylko gdy narzeczeni mieliby w niedalekiej przyszłości zostać małżeństwem. Seks znałam tylko z opowieści skrzywionej mamy, która uznawała go za najgorszą rzecz na świecie. Albo raczej coś, czego konsekwencje są najgorsze na świecie. Trochę to było przykre, kiedy zaczęłam sobie zdawać sprawę, że chyba jedyną „przykrą konsekwencją” seksu, który uprawiała moja mama, byłam ja.
Tamtego dnia, gdy nie pozwoliła mi iść do kina z chłopakiem, którego imienia nawet już nie pamiętam, długo moralizowała mi na tematy damsko-męskie. Znalazła kolejne wino, nie to, które ukryłam, i pijąc kieliszek za kieliszkiem, coraz bardziej nakręcała się w swoich teoriach, które z każdym wypitym łykiem były mniej składne i mniej do mnie przemawiały. Nie mogłam tego słuchać.
Wtedy po raz pierwszy i zarazem ostatni w życiu się upiłam. Wzięłam korkociąg ze stołu i poszłam do swojego pokoju. Tym razem nawet nie przesunęłam szafki. Chyba chciałam, by wreszcie mama mnie dostrzegła. By zobaczyła we mnie swoje odbicie i zreflektowała się, że droga, którą podąża, nie prowadzi do niczego dobrego.
Wyjęłam wino z szafki. Nożykiem odsłoniłam korek, po czym wbiłam w niego korkociąg. Doskonale mi to wyszło. Wielokrotnie widziałam, jak mama to robiła.
Nalałam wino do kubka po herbacie. Skrzywiłam się. Zupełnie mi nie smakowało. Zatkałam nos i duszkiem opróżniłam do dna. Bardzo szybko zaczęło mi się kręcić w głowie. Zupełnie nie miałam pojęcia, co się dzieje i dlaczego moja matka to robi. Kolejny kubek również wypiłam duszkiem. A potem pamiętam już tylko, jak się obudziłam i stali nade mną lekarze w białych kitlach.
– Witamy po imprezie – powiedział ten młody. – Udała się?
Było mi niedobrze, źle się czułam.
– Tak to jest po imprezach, że bywa niedobrze. Ale wkrótce wszystko wróci do normy. O, widzę, że mama przyszła, zostawiam was same. – Wyszli z pokoju.
– Jezu, dziecko, co ty zrobiłaś?
– Wzięłam przykład z ciebie – syknęłam, patrząc na jej reakcję.
Cóż, reakcja nastąpiła błyskawicznie, bo mama uderzyła mnie w twarz. Zabolało. Złapałam się za policzek i nic więcej nie powiedziałam. Ona również zamilkła. Zacisnęła usta i zabrała się za pakowanie moich rzeczy. Bez słowa.
Nie wiem, jak długo byłam w szpitalu. Jak przez mgłę pamiętałam, że ktoś mnie przywiózł, ktoś inny coś do mnie mówił. Ale te wspomnienia były widoczne jakby za porysowaną szybą.
Nie odzywałyśmy się do siebie całą drogę. Gdy wróciłyśmy do domu, poszłam do kuchni, żeby sobie nalać wody. Diabelnie mnie suszyło i wciąż nie rozumiałam, jak mama mogła fundować sobie takie „rozrywki” regularnie. Tym bardziej się zdziwiłam, kiedy zobaczyłam, że otwiera w salonie kolejne wino. Spojrzałam na nią z triumfem, a może to była pogarda?
– Nie jesteś nic lepsza – spokojnie powiedziała mama. – Jesteś taka sama jak ja.
To chyba mnie najbardziej zabolało. Może gdyby wiedziała, że ja za żadne skarby nie chcę być taka jak ona, przemyślałaby swoje zachowanie, jednak wtedy już było na to za późno. Fakt, łudziłam się, że nasz świat się zmieni, ale z każdym dniem było coraz gorzej. Teraz wiem, że zawsze było źle. Od tego momentu, gdy jechałyśmy pociągiem, każdego dnia mama coraz bardziej osuwała się w otchłań alkoholizmu. Najpierw tego nie dostrzegałam, wydawała mi się po prostu zamyślona lub zmęczona. Potem myślałam, że to jest zupełnie normalne, bo musiała jakoś odreagować. Dopiero gdy zaczęłam odwiedzać domy moich przyjaciół, zrozumiałam, że życie jednak może wyglądać inaczej.