Przejdź do treści

Zakazany owoc

Czasem po prostu trzeba uwierzyć z całych sił i pomóc losowi. “Zakazany owoc” to nowa powieść Jojo Moyes, pisarki, która podbiła serca polskich czytelników.


Daisy nie jest w stanie przejechać przez ten most, chociaż ludzie stojący za nią w korku dostają białej gorączki. To właśnie tu Daniel po raz pierwszy wyznał, że ją kocha. Ich życie było idealne, a teraz ona nie panuje nad niczym. Nad bałaganem, fryzurą, rozciągniętym dresem… Potrafi tylko rozpaczliwie tęsknić za dziewczyną, którą kiedyś była.

To oczywiście najgorszy moment, by dostać nową pracę. Daisy ma natychmiast zająć się urządzeniem wnętrza niezwykłej willi nad brzegiem morza. Ten dom odbiera jej mowę. Ach, zrobi z niego prawdziwe cudo! Już wkrótce okazuje się, że willa kryje w sobie więcej obietnic, niż Daisy mogła przypuszczać. I historię zakazanej miłości, która teraz może się powtórzyć.

Na szczęście wciąż mieszka tam kobieta, która doskonale wie, że czasami trzeba po prostu ruszyć dalej. To jedyny sposób.

***

Moyes ma niesamowity dar opowiadania.
Paula McLain

Cudowna, romantyczna opowieść.
“Company”

Zachwycająca, lekka lektura w subtelnym tonie.
“Publishers Weekly”

Jojo Moyes
Zakazany owoc
Przekład: Katarzyna Malita
Wydawnictwo Znak JednymSłowem
Premiera: 2 czerwca 2021
 


Prolog
Mama powiedziała mi kiedyś, że można poznać imię przyszłego męża, jeśli się obierze jabłko tak, by skórka pozostała w całości, i rzuci się ją za siebie przez ramię. Padając, utworzy literę. Przynajmniej czasem. Mama tak bardzo pragnęła, by to się sprawdziło, że nie dopuszczała do siebie myśli, iż skórka przypomina bardziej siódemkę lub dwójkę, i dopatrywała się w niej dziwnych kształtów liter B czy D. Nawet jeśli nie znałam żadnego B. ani D.
Gdy w moim życiu pojawił się Guy, nie potrzebowałam żadnego jabłka. Wiedziałam, że to ten jedyny, od pierwszej chwili. Znałam jego twarz jak własną. To twarz człowieka, który zabierze mnie daleko od rodziny, będzie mnie kochać, uwielbiać i z którym będę mieć cudowne dzieci. Na jego twarz będę spoglądać bez tchu w czasie przysięgi małżeńskiej. Ją pierwszą będę widzieć rankiem i ostatnią w słodkim oddechu nocy.
Czy on o tym wiedział? Oczywiście. Przecież mnie uratował. Jak rycerz, w powalanym błotem ubraniu zamiast lśniącej zbroi. Rycerz, który wyłonił się z mroku i wyprowadził mnie do światła. Choćby tylko w dworcowej poczekalni. Kiedy późnym wieczorem czekałam na pociąg, zaczęli mi się naprzykrzać jacyś żołnierze. Byłam na tańcach z moim szefem i jego żoną i spóźniłam się na pociąg. Pijani żołnierze bez przerwy coś do mnie mówili, nie reagowali na moje stanowcze „nie”. Wiedziałam doskonale, że nie powinnam z nimi rozmawiać, więc usiadłam na ławce w rogu poczekalni. Oni przysuwali się jednak coraz bliżej, a jeden próbował mnie objąć niby żartem. Bardzo się bałam, bo było już późno, a w pobliżu nie widziałam ani bagażowego, ani nikogo innego. Raz po raz powtarzałam im, żeby zostawili mnie w spokoju, ale nic sobie z tego nie robili. Nic a nic. Nagle najwyższy z nich, o wyglądzie prawdziwego brutala, przysunął się i owiewając mnie cuchnącym oddechem, powiedział, że i tak będzie mnie miał, obojętne, czy tego chcę, czy nie. Nawet nie mogłam wydobyć głosu z gardła, tak byłam sparaliżowana strachem.
I wtedy pojawił się Guy. Wpadł do poczekalni, zaczął wrzeszczeć na żołnierza, grożąc, że da mu to, na co zasłużył. Potem podszedł do wszystkich trzech i spojrzał na nich wyzywająco. Zaczęli miotać obelgi pod jego adresem, jeden nawet zacisnął pięści, ale po chwili, jak prawdziwi tchórze, wybiegli z pomieszczenia, przeklinając pod nosem.
Trzęsłam się i płakałam. Guy posadził mnie na krześle i zaproponował, że przyniesie mi szklankę wody, żebym poczuła się lepiej. Był taki miły. Uroczy. Potem powiedział, że poczeka razem ze mną na pociąg. I poczekał.
Właśnie tam, w żółtym świetle dworcowych lamp, spojrzałam po raz pierwszy na jego twarz. I już wiedziałam, że to ten jedyny. Że to naprawdę on.
Kiedy opowiedziałam o wszystkim mamie, obrała jabłko i rzuciła przez moje ramię skórkę. Według mnie ułożyła się w kształt litery D. Mama jednak zaklina się do dziś, że to na pewno było G. Ale teraz nie zawracamy już sobie głowy jabłkami.

Część pierwsza

Rozdział pierwszy

Freddie znów zwymiotował. Resztki trawy, której się najadł, leżały w zielonej, pokrytej pianą kałuży w rogu pokoju, przy komodzie. Niektóre źdźbła były całe.
– Ile razy mam ci to powtarzać, ty głupku?! – wrzasnęła Celia, która właśnie wdepnęła w kałużę stopą w sandałku. – Nie jesteś koniem.
– Ani krową – dorzuciła Sylvia, która siedząc przy stole, pracowicie wklejała do zeszytu zdjęcia sprzętu gospodarstwa domowego.
– Ani żadnym cholernym zwierzęciem. Powinieneś jeść chleb, a nie trawę. Ciastka. Normalne rzeczy. – Celia zdjęła but z nogi i trzymała go dwoma palcami nad zlewem. – Fuj. Jesteś obrzydliwy. Dlaczego stale to robisz? Mamo, powiedz mu coś. Powinien przynajmniej to posprzątać.
– Frederick, kochanie, posprzątaj, proszę.
Pani Holden, siedząc wygodnie przy kominku w fotelu z wysokim oparciem, sprawdzała w gazecie porę emisji następnego odcinka Dixon of Dock Green*. Po rezygnacji pana Churchilla ze stanowiska mało co mogło ją skuteczniej pocieszyć. Zwłaszcza po tej ostatniej sprawie z mężem. Chociaż mówiła oczywiście tylko o panu Churchillu. Powiedziała Lottie, że obie z panią Antrobus oglądają wszystkie odcinki i uważają serial za absolutnie cudowny. Na całej Woodbridge Avenue tylko ona i pani Antrobus miały telewizory i z radością opowiadały sąsiadkom, jak wspaniałe są niemal wszystkie programy.
– Freddie, posprzątaj natychmiast. Fuj! Dlaczego muszę mieć brata, który je to, co zwierzęta? – zapytała Celia.
Freddie usiadł na podłodze przy kominku i zaczął jeździć małą, niebieską, plastikową ciężarówką po dywanie, zaginając przy tym jego rogi.
– To nie jest jedzenie dla zwierząt – mruknął z zadowoleniem. – Bóg nam je dał.
– Mamo, teraz wzywa imienia Bożego nadaremnie.
– Nie powinieneś tego robić – powiedziała zdecydowanie Sylvia, wklejając do zeszytu zdjęcie miksera. – Bóg porazi cię piorunem.
– Jestem pewna, że Pan Bóg nie mówił nic o jedzeniu trawy, kochanie – odparła z roztargnieniem pani Holden. – Celio, moja droga, czy mogłabyś przed wyjściem podać mi okulary? W tych gazetach druk jest coraz mniejszy.
Lottie stała cierpliwie przy drzwiach. Popołudnie ciągnęło się niemiłosiernie i nie mogła się już doczekać, żeby wreszcie wyjść z domu. Pani Holden kazała dziewczętom pomóc sobie przy pieczeniu bez na kościelny festyn, choć obie serdecznie tego nie znosiły. Po dziesięciu minutach Celia oznajmiła, że bardzo boli ją głowa, i wyrwała się z kuchni. Lottie musiała więc sama wysłuchiwać, jak pani Holden trzęsie się nad białkami i cukrem, i udawać, że nie widzi, jak niespokojnie macha rękami, a do oczu napływają jej łzy. Kiedy te białe okropieństwa były gotowe i spoczywały spokojnie w puszkach owinięte natłuszczonym papierem, ból Celii w cudowny sposób minął. Teraz włożyła sandałek i skinieniem głowy dała Lottie znać, że powinny już wyjść. Narzuciła na ramiona sweter i wygładziła włosy przed lustrem.
– Dokąd się wybieracie, dziewczęta?
– Do kawiarni.
– Do parku.
Celia i Lottie odpowiedziały jednocześnie i natychmiast obrzuciły się pełnym niepokoju, oskarżycielskim spojrzeniem.
– Idziemy najpierw do parku, a potem na kawę – rzekła z naciskiem Celia.
– Idą się całować z chłopakami – rzuciła Sylvia, wciąż pochylona nad zeszytem. Koniec jednego warkocza wsunęła do ust. Wysuwał się co jakiś czas, miękki i wilgotny.
– Cium, cium. Buziaczki.
– Tylko nie pijcie za dużo kawy. Wiecie, jak na was działa. Lottie, kochanie, przypilnuj, żeby Celia nie wypiła więcej niż dwie filiżanki. I wróćcie do domu o wpół do siódmej.
– Na lekcji religii słyszałem, że Bóg dał nam wszystkie dary ziemi – wtrącił Freddie, podnosząc wzrok.
– I zobacz, jak się pochorowałeś, kiedy je zjadłeś – odparła Celia. – Nie mogę uwierzyć, że nie każesz Freddiemu posprzątać, mamo. Wszystko uchodzi mu na sucho.
Pani Holden wzięła okulary i spokojnym ruchem wsunęła je na nos. Wyglądała jak osoba, której udaje się utrzymać na powierzchni wzburzonego morza, gdyż wbrew wszelkim okolicznościom twierdzi, że znajduje się na suchym lądzie.
– Freddie, poproś Virginię, żeby przyniosła szmatę. No, bądź grzecznym chłopcem. A ty, Celio, nie bądź taka nieprzyjemna. Lottie, wygładź bluzkę. Dziwnie się ostatnio zachowujecie. Chyba nie wybieracie się gapić na tę nową, prawda? Nie chcemy, żeby uważała mieszkańców Merham za prostaków, którzy wystają przed jej domem z otwartymi ustami.
Zapadła cisza, podczas której Lottie zauważyła, jak Celii lekko różowieją uszy. Jej nawet nie były ciepłe – w ciągu wielu lat praktyki doskonale nauczyła się zaprzeczać, i to wobec znacznie trudniejszych przeciwników.
– Z kawiarni wrócimy prosto do domu, proszę pani – zapewniła zdecydowanie. Co, oczywiście, mogło oznaczać wszystko.
Był to dzień wielkiej zamiany. Pociągami z dworca przy Liverpool Street w Londynie przybywali nowi goście, a inni, odrobinę mniej bladzi, z niechęcią wracali do miasta. W takie dni na chodnikach roiło się od chłopców ciągnących pospiesznie zbite z desek wózki, które uginały się od wypakowanych walizek. Za nimi szli zmęczeni mężczyźni w swoich najlepszych garniturach, trzymając pod ramię żony. Byli zadowoleni, że za kilka pensów mogą rozpocząć wakacje jak prawdziwi królowie. No, przynajmniej nie muszą się męczyć i sami taszczyć bagaży do wynajętych kwater.
Mieszkańcy miasteczka przestali już zwracać uwagę na ten wielki ruch i ożywienie. Oczywiście z wyjątkiem Celii Holden i Lottie Swift, które siedziały na ławce w parku miejskim. Stamtąd widać było dokładnie parokilometrowe przylegające do Merham wybrzeże, a przyjaciółki ze szczególną uwagą wpatrywały się w ciężarówkę firmy przewozowej, której ciemnozielona maska lśniła w popołudniowym słońcu pod linią sosen.
Na lewo pod nimi rozciągało się morze. Fale przypływu zalewały wilgotny piasek, po którym poruszały się niewielkie figurki walczące z silnym wiatrem. Dziewczęta doszły później do wniosku, że przybycie Adeline Armand do miasteczka można porównać tylko z przyjazdem królowej Saby. To znaczy można byłoby porównać, gdyby królowa Saby zdecydowała się przyjechać w sobotę, w najbardziej ruchliwym tygodniu sezonu letniego w Merham. W ten dzień bowiem pani Colquhoun, burmistrzostwo Elliottowie, właścicielki Parady i im podobni, którzy z pewnością wygłosiliby swoją opinię na temat nowo przybyłych, nie stali w milczeniu przy swoich ogrodzeniach i nie obserwowali, jak cała procesja ludzi znika powoli w do niedawna opustoszałym domu w stylu art déco, wznoszącym się tuż przy plaży, lecz tłoczyli się w kolejkach u rzeźnika przy Marchant Street albo spieszyli na zebranie Zrzeszenia Właścicielek Pensjonatów. A było co komentować: nowi goście zjechali z całą ciężarówką kufrów, wielkich malowideł, które nie były wcale portretami rodzinnymi ani scenami z polowań, lecz wielkimi, nieregularnymi plamami kolorów, z ogromną liczbą książek i dzieł sztuki, które wyraźnie pochodziły z zagranicy.
– Pani Hodges twierdzi, że ona należy do jakiejś rodziny królewskiej. Chyba węgierskiej.
– Bzdura.
Celia spojrzała na przyjaciółkę, otwierając szeroko oczy.
– To prawda. Pani Hodges rozmawiała z panią Ansty, która zna prawnika czy kogoś tam, kto opiekował się domem. Ona na pewno jest jakąś węgierską księżniczką.
Na plaży pod nimi przybyłe na letni wypoczynek rodziny rozsiadały się właśnie na piasku, chowając się przed podmuchami wiatru za pasiastymi parawanami. Kiedy wiało zbyt mocno, kryły się w domkach plażowych.
– Armand to wcale nie jest węgierskie nazwisko. – Lottie podniosła rękę, by odgarnąć włosy z ust.
– Tak? A skąd wiesz?
– To przecież bzdura, nie rozumiesz? Co węgierska księżniczka miałaby robić w Merham? Na pewno siedziałaby w Londynie. Albo w Windsorze. A nie w takiej sennej dziurze jak nasza.
– Ale na pewno nie w twojej dzielnicy Londynu – rzuciła z pogardą Celia.
– Nie – odparła spokojnie Lottie. – W mojej na pewno nie.
Z dzielnicy, w której mieszkała Lottie, nie mogła pochodzić żadna egzotyczna osobistość. Było to bowiem wschodnie przedmieście, pełne pospiesznie wzniesionych fabryk, które z jednej strony graniczyło z gazownią, a z drugiej z rozległymi bagnami. Kiedy więc na początku wojny Lottie ewakuowano do Merham, musiała ukrywać zdziwienie, gdy przejęci współczuciem mieszkańcy miasteczka wypytywali ją, czy tęskni za Londynem. Równie niewzruszenie odpowiadała na pytania dotyczące rodziny. Później przestali już pytać.
Lottie spędziła w domu rodzinnym jeszcze dwa lata, aż do zakończenia wojny, a potem, po serii listów, które gorączkowo wymieniała z Celią, oraz często wyrażanej przez panią Holden opinii, że Celii miło jest mieć przyjaciółkę w swoim wieku i że Trzeba Coś Zrobić Dla Społeczeństwa, Prawda? – została zaproszona do Merham, początkowo tylko na wakacje. Kiedy te minęły i zaczął się rok szkolny, Lottie zadomowiła się na dobre. Została zaakceptowana jako członek rodziny Holdenów, być może nie na prawach pokrewieństwa, jako równa im pozycją społeczną (nigdy nie zdołała pozbyć się akcentu z East Endu), lecz jako osoba, której stała obecność w miasteczku przestała być komentowana. Poza tym mieszkańcy Merham przywykli do ludzi, którzy przyjeżdżali tu na jakiś czas i nie wracali już do domu. Wszystko przez to morze.
– Mamy coś wziąć ze sobą? Może kwiaty? Żebyśmy miały usprawiedliwienie, by wejść do środka?
Lottie widziała wyraźnie, że Celia ma do niej żal z powodu wcześniejszych uwag, obdarzyła ją więc uśmiechem Moiry Shearer**, ukazując przy tym dolne zęby.
– Nie mam pieniędzy.
– Nie chodzi mi o takie ze sklepu. Wiesz przecież, gdzie możemy znaleźć bardzo ładne, dziko rosnące. Zbierasz je dla mamy – zakończyła z przekąsem Celia.
Dziewczęta zsunęły się z ławki i ruszyły w stronę barierki z kutego żelaza, która oznaczała początek ścieżki nad klifem. Lottie często spacerowała tutaj w letnie wieczory, kiedy hałas i tłumiona histeria gospodarstwa Holdenów zaczynały działać jej na nerwy. Lubiła słuchać pokrzykiwań mew szybujących nad głową i przypominać sobie, kim tak naprawdę jest. Pani Holden uznałaby takie rozważania za nienaturalne lub co najmniej za zbytnie rozczulanie się nad sobą, więc zbierane dla niej bukiety polnych kwiatów stanowiły wygodne zabezpieczenie. Po blisko dziesięciu latach mieszkania u obcych Lottie stała się wrażliwa na wszelkie domowe wstrząsy i nauczyła się przebiegłości, co mogło czasem dziwić u nastolatki. Ważne jednak, że Celia nigdy nie traktowała jej jako rywalki.
– Widziałaś te pudła na kapelusze, które wnosili do środka? Musiało ich być co najmniej siedem – powiedziała Celia, schylając się nad kępą kwiatów. – Co powiesz na te?
– Nie. Zwiędną za parę minut. Zerwij kilka tych fioletowych. Tam, przy tej dużej skale.
– Musi mieć mnóstwo pieniędzy. Mama twierdzi, że odnowienie domu kosztowało fortunę. Rozmawiała z architektami. Powiedzieli, że wszystko w środku było zrujnowane. Nikt tam przecież nie mieszkał od czasu, gdy MacPhersonowie wyprowadzili się do Hampshire. Kiedy to było? Chyba jakieś dziewięć lat temu.
– Nie mam pojęcia. Nigdy nie znałam MacPhersonów.
– Nudni jak flaki z olejem. Oboje. Ona miała wielkie stopy. Pani Ansty twierdzi, że w domu nie ma ani jednego przyzwoitego kominka. Wszystkie są zatkane.
– A ogrody całe zachwaszczone.
Celia pochyliła się.
– Skąd wiesz?
– Byłam tam kilka razy. W czasie spacerów.
– Ty przebiegła lisico! Dlaczego mnie ze sobą nie zabrałaś?
– Nigdy nie chciałaś iść ze mną na spacer.
Lottie spojrzała przez ramię przyjaciółki na ciężarówkę, czując ogarniającą Celię ekscytację. Mieszkańcy zdążyli już przywyknąć do widoku obcych – Merham było w końcu miejscowością wypoczynkową, a pory roku, niczym morskie przypływy i odpływy, odmierzały tu przyjazdy i wyjazdy wczasowiczów – jednak wizja nieznanych przybyszów, zajmujących wielki dom, sprawiła, że przez ostatnie dwa tygodnie wszyscy żyli w atmosferze wielkiego oczekiwania.
Celia wróciła do zbierania kwiatów. Kiedy układała je w zgrabny bukiet, wiatr uniósł jej włosy niczym złotą kurtynę.
– Chyba nienawidzę mojego ojca – rzuciła nagle, wbijając wzrok w horyzont.
Lottie zamarła. Nie miała ochoty ani prawa komentować kolacji Henry’ego Holdena z jego sekretarką.
– Mama jest taka głupia. Udaje, że nic się nie dzieje. – Zapadło milczenie, przerywane jedynie krzykiem mew szybujących nad ich głowami. – Boże, nie mogę się już doczekać, kiedy stąd wyjadę – powiedziała w końcu Celia.
– Mnie się tu podoba.
– Zgoda, ale ty nie musisz patrzeć, jak twój ojciec robi z siebie idiotę. – Celia odwróciła się do Lottie, wyciągając dłoń z bukietem. – Myślisz, że wystarczy?
Lottie spojrzała na kwiaty.
– Naprawdę chcesz tam iść? Gapić się na jej rzeczy?
– A ty niby nie, Matko Przełożona?
Uśmiechnęły się do siebie, po czym z furkotem spódnic i swetrów popędziły w stronę parku.
Podjazd przed Arcadią miał kiedyś kształt koła. Sąsiedzi nadal pamiętali sznur długich, niskich samochodów, które zatrzymywały się przed frontowymi drzwiami, po czym ruszały dalej żwirowaną alejką. Był to bardzo ważny dom, usytuowany daleko wewnątrz torów kolejowych (rozróżnienie to było tak istotne, że pensjonaty i domy w Merham reklamowano jako leżące „wewnątrz” lub „na zewnątrz” torów). Zbudował go Anthony Gresham, najstarszy syn Waltona Greshama, po powrocie z Ameryki, gdzie dorobił się fortuny na części silnika samochodowego, którą zaprojektował. Jego wynalazek kupiła potem firma General Motors. Gresham zapragnął, by jego nowy dom wyglądał jak rezydencja słynnej gwiazdy kina niemego w Santa Monica. Długi, niski i biały, z wielkimi oknami i dużo mniejszymi, które wyglądały jak iluminatory, był dla niego symbolem przepychu, nowego świata i pełnej wyzwań, malowniczej przyszłości (która, jak na ironię, nie stała się jego udziałem – w wieku czterdziestu dwóch lat zginął potrącony przez samochód. Marki Rover).
Po ukończeniu budowy domu niektórzy w Merham byli zaszokowani jego nowoczesnością i narzekali po cichu, że jakoś „nie pasuje” do otoczenia. Kiedy więc następni właściciele, MacPhersonowie, wyprowadzili się kilka lat później i budynek pozostawał niezamieszkany, część starszych mieszkańców poczuła dziwną ulgę, choć oczywiście nigdy się do tego rodzaju odczuć nie przyznawali. Teraz północna część podjazdu zupełnie zarosła, a krzewy jeżyn i czarnego bzu skrywały furtkę prowadzącą do ścieżki nad morze. Sprawiło to sporo trudności kierowcom, którzy po wyładowaniu reszty rzeczy, przeklinając pod nosem, zmieniali biegi i próbowali wycofać ciężarówkę na alejkę zablokowaną po części przez samochód, który wjechał na posesję już po nich.
Lottie i Celia stały przez chwilę, obserwując wysiłki spoconych mężczyzn, w dalszym ciągu wnoszących meble do domu. Nagle ze środka wybiegła wysoka kobieta z długimi kasztanowymi włosami spiętymi w ciasny kok.
– Proszę poczekać! – zawołała błagalnie, wymachując kluczykami do samochodu. – Przestawię go do ogródka przy kuchni.
– Myślisz, że to ona? – szepnęła Celia, która z niewyjaśnionych powodów schowała się za drzewem.
– A skąd mam wiedzieć? – Lottie wstrzymała oddech. Nagłe onieśmielenie, które dostrzegła u Celii, sprawiło, że sama poczuła się nieswojo. Przytuliły się mocno do siebie i wyglądając zza drzewa, przytrzymywały szerokie spódnice, by nie rozwiewał ich wiatr.
Kobieta wsiadła do samochodu i spojrzała na przyrządy, jakby zastanawiając się, z którego powinna skorzystać. Potem, przygryzając z niepokoju dolną wargę, przekręciła kluczyk, z trudem wrzuciła bieg, odetchnęła głęboko i z wielkim hukiem wjechała tyłem prosto w kratę na masce ciężarówki.
Zapanowała cisza, którą przerwało głośno rzucone przekleństwo jednego z mężczyzn i przeciągłe wycie klaksonu. Kiedy kobieta podniosła głowę, dziewczęta zauważyły, że najprawdopodobniej złamała nos. Krew była dosłownie wszędzie – na jasnozielonej bluzce, na rękach, nawet na kierownicy. Kobieta, lekko oszołomiona, siedziała przez moment nieruchomo, po czym pochyliła się i zaczęła szukać czegoś do zatamowania krwi.
Lottie ruszyła biegiem przez trawnik, trzymając w wyciągniętej ręce chusteczkę.
– Proszę – rzekła, stając przed kobietą. W tym samym czasie wokół samochodu zebrała się grupka pokrzykujących mężczyzn. – Proszę to przyłożyć do nosa i odchylić głowę do tyłu.
Celia, która przybiegła za Lottie, spojrzała na pokiereszowaną twarz kobiety.
– Paskudnie to wygląda – oceniła.
Kobieta wzięła chusteczkę.
– Bardzo przepraszam – zwróciła się do kierowcy ciężarówki. – Niezbyt dobrze radzę sobie z biegami.
– Nie powinna pani w ogóle prowadzić – odparł mężczyzna z wyrzutem. Ciemnozielony fartuch z trudem okrywał jego potężną postać, w dłoni ściskał to, co pozostało z rozbitego przedniego reflektora. – Nawet nie spojrzała pani w lusterko.
– Byłam przekonana, że wrzuciłam jedynkę. Jest tuż obok wstecznego.
– Odpadł pani zderzak – oznajmiła z lekką ekscytacją Celia.
– To nawet nie jest mój samochód. Boże święty!
– Proszę spojrzeć na mój reflektor! Będę musiał wszystko wymienić. A to kosztuje sporo czasu i pieniędzy.
– Oczywiście. – Zasmucona kobieta skinęła głową.
– Proszę zostawić panią w spokoju. Jest przecież ranna. – Przy drzwiach samochodu stanął ciemnowłosy mężczyzna w jasnym płóciennym garniturze. – Proszę mi powiedzieć, co zostało zniszczone, a ja wszystko załatwię. Frances, jesteś ranna? Mam wezwać lekarza?
– Nie powinna prowadzić – powtórzył kierowca, potrząsając głową.
– A pan nie powinien stać tak blisko – rzuciła Lottie, poirytowana jego bezdusznością. Mężczyzna zupełnie ją zignorował.
– Tak mi przykro – szepnęła kobieta. – O mój Boże! Spójrz tylko na moją spódnicę.
– No to ile? Piętnaście szylingów? Funt? – Młody mężczyzna odliczał banknoty ze zwitka, który wyjął z kieszeni. – Proszę, to dla pana. I jeszcze pięć dla wyrównania strat.
Kierowca wyglądał na bardzo zadowolonego. Lottie pomyślała, że ciężarówka pewnie nawet nie jest jego.
– No cóż – zaczął – to powinno wystarczyć.
Szybko schował pieniądze do kieszeni. Najwyraźniej doszedł do wniosku, że nie należy kusić losu dalszym narzekaniem.
– No, będziemy się zbierać. Chodźcie, chłopaki.
– Spójrz na jej spódnicę – szepnęła Celia, szturchając przyjaciółkę w bok. Spódnica Frances opadała niemal do kostek. Wzorzysta, w gałązki wierzby, wydawała się dziwnie staromodna.
Lottie obrzuciła zaciekawionym spojrzeniem resztę stroju – buty, które wyglądały, jakby pochodziły z epoki edwardiańskiej, i długi sznur okrągłych bursztynów.
– Bohema! – syknęła radośnie.
– Chodź, Frances. Wejdźmy do środka, zanim zalejesz krwią cały samochód. – Mężczyzna przesunął papierosa do kącika ust, delikatnie ujął kobietę za łokieć i pomógł jej wysiąść z samochodu.
Kiedy szli w stronę domu, odwróciła się gwałtownie.
– Och, twoja śliczna chusteczka. Poplamiłam ją krwią. – Zawiesiła głos. – Jesteście stąd? Wejdźcie i napijcie się z nami herbaty. Każę Marnie wyprać chusteczkę. Przynajmniej tyle mogę zrobić. George, wezwij Marnie, proszę. Boję się, że zaraz znów zacznę krwawić.
Lottie i Celia spojrzały na siebie.
– Z radością – rzekła Celia.
Dopiero kiedy zamknęły za sobą drzwi wejściowe, dotarło do Lottie, że zostawiły kwiaty na podjeździe.

Tagi:

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *