Druga nad ranem. Nowy Jork. Bar. Dwudziestoośmioletnia Cecily topi smutki w alkoholu. Zastanawia się, czy popełniła błąd, zrywając z Matthew, swoim wieloletnim chłopakiem…
W chwili słabości sięga po telefon, żeby do niego zadzwonić, ale siedzący obok mężczyzna radzi jej: „Nie rób tego. Będziesz żałować”. Zaskoczona Cecily zaczyna z nim rozmawiać. Następnego dnia budzi się obok nieznajomego…
Przygoda na jedną noc zmienia się w poważny związek. Grant i Cecily wyznają sobie miłość. Jednak pewnego dnia on przestaje się odzywać, nie odbiera telefonów. Dosłownie znika.
Kiedy świat wstrzymuje oddech po ataku na World Trade Center, Cecily zauważa zdjęcie Granta na plakacie z zaginionymi. Szuka go kobieta. Do Cecily dociera, że nie była tą jedyną. Zdruzgotana próbuje zrozumieć, co było prawdą w ich związku zbudowanym na kłamstwie. Zastanawia się, czy serce można tak łatwo oszukać. Odpowiedź, jaką znajduje, okazuje się zupełnie inna, niż się spodziewała…
Miłość ma mnóstwo odcieni, a książki Emily Giffin są bogatymi mozaikami ich wszystkich. Ta historia jest kolejnym tego przykładem. Intryguje, ujmuje, porusza. A autorka ponownie zachwyca klasą i delikatnością.
Arletta Drozd
Radość, dramat i cierpienie, lawina kłamstw i niedomówień, czysta magia i ekscytacja towarzyszące zakochaniu! Giffin napisała jedyną w swoim rodzaju historię o sile bezwarunkowej miłości. To wspaniała powieść.
Marta Ficek-Chmura
Nieprzewidywalna historia. I niezwykle emocjonująca. Autorka wychodzi poza ramy klasycznej powieści obyczajowej, wplatając w fabułę zaskakujące zwroty akcji i nieustannie trzymając nas w napięciu, a jednocześnie opisuje typowe ludzkie problemy. Niesamowicie dobre zakończenie wzrusza i wywołuje uśmiech. Z całego serca polecam!
Aneta Marciniak
Emily Giffin w fenomenalny sposób opisuje kobiece emocje i relacje między ludźmi. Wszystkie jej powieści stały się światowymi bestsellerami, a w Polsce kupiło je ponad pół miliona czytelniczek.
Kłamstwa od serca
Przekład: Grażyna Woźniak
Wydawnictwo Otwarte
Premiera: 30 czerwca 2021
ROZDZIAŁ 1
Maj 2001
Gdzieś między pierwszą a drugą w nocy siedzę sama w obskurnym barze w dzielnicy East Village. W zasmarowanym graffiti lokalu panuje przyjemna atmosfera, tłum gości wydaje się równie eklektyczny, jak wybór piosenek w szafie grającej: pomieszanie rocka, metalu, punka i hip-hopu. Dido właśnie śpiewa balladę Thank You, którą dawniej uwielbiałam, ale później puszczałam ją tak często, że całkiem mi się przejadła, i teraz jej dźwięki napełniają mnie już tylko dojmującym uczuciem pustki.
Dopijam ostatnie krople stouta, nawiązuję kontakt wzrokowy z barmanem, siwiejącym facetem w średnim wieku, uprzejmym, ale niezbyt gadatliwym.
– Jeszcze jedno? – pyta z ledwie słyszalnym irlandzkim akcentem, na który wcześniej nie zwróciłam uwagi.
– Poproszę – zgadzam się wbrew zdrowemu rozsądkowi i pytam, czy mają tu płatny telefon.
Odpowiada, że owszem, mają, tylko akurat jest zepsuty. Zalewa mnie fala ulgi, lecz w tym samym momencie barman wyjmuje spod kontuaru bezprzewodowy aparat i mówi, że mogę z niego skorzystać, jeśli nie chodzi o rozmowę międzymiastową. Wpatruję się w telefon, myśląc, że właśnie dlatego Scottie, mój najlepszy przyjaciel od pierwszej klasy szkoły podstawowej, kazał mi siedzieć w domu i nie tykać alkoholu. „Weź sobie na wstrzymanie”, radził mi z naszego rodzinnego miasteczka Pewaukee w stanie Wisconsin, tłumacząc, że nie powinnam jeszcze wychodzić do ludzi.
Na początku posłuchałam jego rady – zaległam na sfatygowanej kanapie z tajskim jedzeniem i oglądałam odcinki seriali, które nagrywałam sobie przez cały tydzień: Willa i Grace, Prezydenckiego pokera, Frasiera, Przyjaciół, Ryzykantów i Rodziny Soprano. W ciągu tygodnia od zerwania z Matthew przekonałam się, że telewizja daje ten sam efekt otępienia co alkohol, i to bez wiadomych skutków ubocznych. W końcu odpłynęłam w sen, licząc na to, że wreszcie na własnej skórze przekonam się, że „czas leczy rany”.
Jednak około północy, gdy już przeniosłam się z kanapy na łóżko, czyli na drugi koniec swojej liczącej trzydzieści siedem metrów kwadratowych kawalerki, obudziłam się nagle z dość chaotycznego i zdecydowanie nieprzyzwoitego snu, w którym główne role odgrywali Matthew i Jennifer Aniston, a właściwie Rachel Green zdradzająca Rossa. Gapiąc się na plamę wilgoci na suficie, próbowałam sobie tłumaczyć, że akurat w naszym przypadku to nie byłaby zdrada – zerwaliśmy ze sobą, a nie „zrobiliśmy sobie przerwę” – ale i tak czułam irracjonalny gniew, wyobrażając sobie Matthew z inną kobietą, układającego sobie życie na nowo, jeszcze zanim sama zdążyłam się do tego zabrać. Odwrotny scenariusz, rzecz jasna, również wchodził w grę. Matthew mógł się teraz wpatrywać w swój sufit i usychać z tęsknoty. Może nawet się poddał i do mnie zadzwonił?
Sięgnęłam po leżącą na nocnym stoliku komórkę, żeby sprawdzić, czy nie mam żadnych nowych esemesów albo nieodebranych połączeń. Okazało się, że ani jednego. Wstałam więc, pokuśtykałam do telefonu stacjonarnego i wlepiłam wzrok w to cholerne czerwone światełko na automatycznej sekretarce bezlitośnie przypominające mi o braku wiadomości. Ostatnim krokiem było odpalenie komputera i sprawdzenie konta na AOL oraz Instant Messengerze, czyli portalu, przez który kontaktowaliśmy się z Matthew, siedząc w pracy. Znowu nic. Właśnie wtedy wpadłam w panikę, że do rana nie zasnę, a jeśli nawet mi się to uda, po przebudzeniu będę musiała się zmierzyć z samotnym niedzielnym porankiem. Przede wszystkim jednak przeraziła mnie myśl o tym, że właśnie popełniłam największy błąd w całym swoim życiu. Że Matthew będzie moją Przegapioną Szansą. Kimś, kogo od siebie odepchnęłam tylko dlatego, że nie dawał mi gwarancji wspólnej przyszłości.
Niczym alkoholik ściskający w dłoni butelkę wódki, przebiegłam palcami po klawiaturze, aby przywołać znajome uczucie, i zadałam sobie pytanie, co mi szkodzi napisać krótką wiadomość do Matthew. Postanowiłam jednak tego nie robić. Nie tylko dlatego, że miałam swoją dumę. Po prostu nie chciałam się cofać. Pierwszy tydzień po zerwaniu zawsze jest najtrudniejszy. Teraz mogło być już tylko lepiej. Powinnam wziąć się w garść. I właśnie wtedy w ułamku sekundy podjęłam decyzję o tym, żeby wyjść z domu, zaczerpnąć świeżego powietrza i uciec jak najdalej od tych wszystkich elektronicznych narzędzi autodestrukcji.
Szybciutko umyłam zęby, przeciągnęłam grzebieniem po włosach, zdjęłam podkoszulek i przedpotopowe kraciaste spodnie od piżamy. Przejrzałam zawartość kosza z brudami i wywlekłam z niego rozkloszowaną sukienkę oraz czarny rozpinany sweter. Oba ciuchy były pogniecione i lekko woniały smażeniną, bo wcześniej jadłam w nich obiad w knajpie przy Lexington Avenue, ale i tak je na siebie włożyłam. Uznałam, że nie warto wkładać niczego ładnego – ani nawet czystego – na nocny spacer. Celowo zostawiłam komórkę w domu, chwyciłam torebkę, włożyłam parę klapków na platformie od Steve’a Maddena i wyszłam z mieszkania, po czym zamknęłam drzwi kluczami przyczepionymi do nylonowego portfela na rzep z logo Uniwersytetu Wisconsin. Była to pamiątka ze studiów, którą Matthew nazwał kiedyś „uroczą” i „pasującą do mnie”, co uważam teraz za dość wątpliwy komplement. Komentarz przeznaczony dla dziewczyny nie dość dobrej, żeby jej się oświadczyć.
Ruszyłam szarym wąskim korytarzem, mijając po drodze mieszkania sąsiadów, których pewnie nigdy nie poznam, oraz klaustrofobiczną windę, z której korzystam tylko wtedy, gdy dźwigam bardzo ciężkie zakupy, i prawie zawsze wyobrażam sobie, jak się w niej zatrzaskuję i umieram powolną śmiercią przez uduszenie. Echo moich kroków odbijało się od betonowych ścian klatki schodowej, gdy pokonywałam cztery piętra na dół, aż wreszcie dotarłam do pozbawionego portiera holu, tak paskudnego, że powinnam była wziąć nogi za pas, kiedy zobaczyłam go po raz pierwszy. Trzy ściany pokrywała psychodeliczna pomarańczowa tapeta, czwartą zaś – przydymione lustro, które nie wyglądało bynajmniej dizajnersko, tylko przygnębiająco staromodnie. Kątem oka dostrzegłam w nim swoje odbicie i do głowy przyszło mi określenie „ciocia Klocia”, o co wcale nie tak łatwo w wieku dwudziestu ośmiu lat. Miało to jednak również swoje dobre strony: tak ubrana raczej nie „wpadnę przypadkowo” na Matthew, powiedzmy, na progu jego mieszkania.
Wyszłam z budynku prosto na ziemię niczyją między Gramercy a East Village. Napełniłam płuca ciepłym nocnym powietrzem i od razu zrobiło się trochę lepiej. Prawie odzyskałam nadzieję. Byłam przecież w Nowym Jorku, mieście, które nigdy nie zasypia. Świat stał przede mną otworem, a na dodatek zbliżało się lato. Takie samo uczucie towarzyszyło mi cztery lata wcześniej, tuż po przeprowadzce do Nowego Jorku, zanim jeszcze dopadło mnie zblazowanie. Jak to możliwe, że człowiek staje się zblazowany, mając ledwie dwudziestkę z hakiem?
Ruszyłam na wschód, oddalając się od mieszkania Matthew w Upper West Side, właściwie bez konkretnego celu. Zastanawiałam się, czy nie wstąpić do delikatesów przy Drugiej Alei, tych z najlepszym asortymentem słodyczy i czasopism, ale szłam dalej, obok Stuyvesant Square, aż wreszcie skręciłam w Czternastą. Mijając niektóre bloki, miałam ochotę sięgnąć do torebki po gaz pieprzowy, lecz po mieście kręciło się tyle osób, że nie było się czym przejmować. Moi rodzice nie potrafili tego zrozumieć. Mieli własne wyobrażenie o Nowym Jorku, zakorzenione jeszcze w latach siedemdziesiątych minionego wieku, gdy po zmroku miasto zamieniało się w siedlisko przestępców.
Po dotarciu do Alei B nie mogłam nie pomyśleć o Rent, którego akcja rozgrywa się właśnie w dzielnicy Alphabet City. Bilety na ten musical są właściwie nie do zdobycia – a do tego absurdalnie drogie – ale Matthew i tak kupił mi je na urodziny. Poczułam ostre ukłucie nostalgii, zapowiedź nadciągającej depresji, zabroniłam sobie jednak zbaczać z kursu, dosłownie i w przenośni. W tym samym momencie zauważyłam na rogu Siódmej i B pub ze szprosami w oknach i czerwonym łukowatym wejściem. Wyglądał obiecująco – a nawet zachęcająco – więc wślizgnęłam się do środka i usiadłam przy barze w kształcie podkowy.
Tak oto dotarłam do chwili, w której gapię się na bezprzewodowy telefon, popijając drugie piwo, i słucham Dido rozwodzącej się nad najlepszym dniem w swoim życiu. Czując, jak ulatują ze mnie resztki silnej woli, sięgam po aparat i zaczynam wybierać numer Matthew. Jestem już przy ostatniej cyfrze, gdy zza pleców dobiega mnie głęboki męski głos.
– Nie rób tego.
Zaskoczona, oglądam się przez ramię i widzę gościa mniej więcej w moim wieku, może trochę starszego, który patrzy na mnie z góry. Jest wysoki – tak wysoki, że mógłby zawodowo grać w kosza – a na jego mocno zarysowanej szczęce widać cień zarostu.
– Co powiedziałeś? – pytam, sądząc, że się przesłyszałam.
– Żebyś tego nie robiła. Nie dzwoń do niego – odpowiada z kamiennym wyrazem twarzy, chociaż w jego brązowych oczach czai się rozbawienie.
Zbyt zdumiona, by udzielić bardziej jednoznacznej odpowiedzi, pytam:
– Dlaczego myślisz, że dzwonię do niego?
Wzrusza ramionami, siadając na sąsiednim krześle.
– A co? Nie mam racji?
Również wzruszam ramionami, powstrzymując się od uśmiechu, i przyznaję, że owszem, ma.
– O kogo chodzi?
– O mojego byłego.
– No cóż. Nie został nim bez powodu. Krzyżyk na drogę.
Patrzę na niego bez słowa, myśląc, że mógłby być tajnym agentem wynajętym przez Scottiego, żeby mnie szpiegował. Albo moim osobistym aniołem stróżem, takim jak Clarence z filmu To wspaniałe życie.
Tymczasem zjawia się barman. Mój nowy znajomy zamawia whisky z colą, omiatając wzrokiem kolekcję butelek pyszniących się za barem.
– A do tego… niech pomyślę… dwa szoty goldschlägera.
– Goldschlägera? – powtarzam ze śmiechem. – Tego się nie spodziewałam.
– Jestem pełen niespodzianek. A ty wyglądasz, jakbyś tego potrzebowała.
Kręcę głową i odpowiadam, że nie pijam szotów.
– Kłamczucha – kwituje krótko.
Przejrzał mnie na wylot, więc tylko się uśmiecham, kiedy barman bierze butelkę z długą szyjką, odkręca ją, napełnia kieliszki alkoholem po same brzegi, stawia je przed nami i odchodzi. Sięgamy po nie synchronicznie i unosimy je na wysokość oczu.
– Za zmiany na lepsze – mówi on.
– Za zmiany na lepsze – mamroczę pod nosem.
Przed wychyleniem szotów spoglądamy sobie w oczy. Potrzebuję drugiego łyku, żeby skończyć swój. Alkohol pali mnie w gardło, ale zachowuję stoicki spokój, bez skrzywienia obywając się bez popitki.
– Lepiej ci? – pyta.
Odpowiadam, że o dziwo, tak.
– A tobie? – Rewanżuję się.
– Też.
Brzmi to jak naturalny wstęp do jego historii o tym, kogo kocha albo przestał kochać, lub przynajmniej klasycznej barowej pogawędki z nowo poznaną osobą. „Jak masz na imię?” „Skąd pochodzisz?” „Gdzie chodziłeś do szkoły?” „Czym się zajmujesz?” Ale nie zadaję mu żadnego z tych pytań. W ogóle nic nie mówię. Zamiast tego rozkoszuję się jego milczącym towarzystwem, wrażeniem niebycia samotną, graniczącą z cudem nieobecnością smutku i przygnębienia. On musi się czuć podobnie, ponieważ przez kolejne półtorej godziny siedzimy nad drinkami i zadziwiająco mało mówimy, a mimo to żadne z nas nie zbiera się do wyjścia.
W końcu przychodzi pora składania ostatnich zamówień. Proponuję po szocie goldschlägera na odchodne, a mój znajomy stwierdza, że to dobry pomysł. Tym razem darujemy sobie toast, ale powtarzam w myślach ten sam co poprzednio: za zmiany na lepsze. Zdecydowanie na tym mi zależy.
Kiedy przychodzi do płacenia rachunku, mój towarzysz wyciąga portfel z tylnej kieszeni dżinsów dokładnie w tym samym momencie, w którym sama sięgam po torebkę. Kręci głową i mówi, że zapłaci. Już chcę protestować, ale w końcu tylko mu dziękuję.
– Nie ma za co – odpowiada. – To ja dziękuję.
– Za co? – Dziwię się.
– No wiesz – mówi, wyciągając z portfela kilka banknotów i kładąc je na barze.
Kiwam głową, bo chyba rzeczywiście wiem.
Przyłapuje mnie na tym, że się na niego gapię, i po raz pierwszy tego wieczoru wygląda na skrępowanego.
– No co? – pyta, przeczesując palcami włosy.
– Nic – odpowiadam.
– O czymś jednak myślałaś. – Chowa portfel z powrotem do kieszeni i podciąga rękawy bluzy.
– Myślałam o tym, że wciąż nie wiem, jak masz na imię.
– Chciałabyś wiedzieć, co? – Śmieje się, opierając przedramiona na ladzie baru.
Kręcę głową z udawaną powagą.
– Wcale nie. Po prostu stwierdzam fakt. Zupełnie mnie to nie interesuje.
– To dobrze, bo ja też nie chcę wiedzieć, jak masz na imię.
– No i super. – Zsuwam się z krzesła i dostrzegam na podłodze swój sweter. Podnoszę go, wkładam i powoli zapinam guziki. Tym razem to ja czuję się skrępowana, ale nie daję tego po sobie poznać. Wyciągam do niego rękę. – Jeszcze raz dziękuję – mówię sztywno. – Za drinki i towarzystwo. Dobranoc, jak ci tam na imię.
– Tak. Dobranoc – odpowiada, odwzajemniając uścisk. Dłoń ma silną i ciepłą. – Jak ci tam na imię.
Próbuję się odsunąć, ale on wciąż ściska moją rękę. Przyciąga mnie do siebie, aż w końcu dotykam biodrem jego kolana. Z moim żołądkiem zaczyna się dziać coś dziwnego – coś, czego nie doświadczyłam od bardzo dawna. Przez ułamek sekundy wydaje mi się, że to motyle w brzuchu. Że to on.
Jednak gdy nad barem włącza się światło i milkną dźwięki szafy grającej, a on puszcza moją dłoń, dochodzę do wniosku, że jednak się pomyliłam. Pewnie to tylko goldschläger.
Parę minut później, gdy już oboje skorzystaliśmy z toalety, a ja przekonałam się, że wyglądam jak siedem nieszczęść, czym w żadnym wypadku nie powinnam się przejmować, stoimy przed barem. Temperatura trochę spadła, ale powietrze jest tak nieruchome, że nie czuję chłodu. To pewnie również zasługa wlanego w siebie alkoholu. Mój towarzysz oznajmia, że idzie do metra, i pyta, jak zamierzam wrócić do domu. Odpowiadam, że taksówką, na co on stwierdza, że zaczeka na mnie, aż jakąś znajdziemy. Zaczynamy iść. Mijamy kolejne budynki, udając, że nie widzimy przejeżdżających obok nas taksówek. W końcu docieramy na miejsce.
– Tutaj mieszkam – mówię, zwracając się twarzą w jego stronę.
Jest znacznie wyższy ode mnie, więc pokonuję pierwszy stopień, a później jeszcze jeden, patrząc mu w oczy.
– W porządku – odpowiada, opierając się o barierkę. – Tym razem już naprawdę dobranoc.
– Tak. Naprawdę dobranoc – odpowiadam.
Żadne z nas nie odchodzi, aż w końcu, po długiej chwili, on mówi:
– Może jednak chciałbym wiedzieć, jak masz na imię.
– Jesteś pewien? – pytam z pokerową miną. – To dosyć śmiały krok.
– Masz rację. – Podejmuje grę. – Zdecydowanie zbyt odważny. Wygłupiłem się.
Po paru sekundach robię pierwszy krok.
– A może… wszedłbyś na chwilę? – Jestem w szoku, że to powiedziałam. Rzadko robię coś tak spontanicznego czy wręcz głupiego.
Ten facet może być przecież seryjnym mordercą. Podobno Ted Bundy był całkiem przystojny. Mimo to z jakiegoś powodu czuję, że tak trzeba.
Waha się przez moment i już myślę, że odmówi – zresztą tak pewnie byłoby najlepiej. W końcu jednak pyta:
– Zapraszasz mnie do siebie?
– Tak – odpowiadam, postanawiając zaufać jemu i sobie. – To właśnie robię.
– Przyjmuję zaproszenie – mówi z lekkim skinieniem głową.
Odwzajemniam gest, po czym odwracam się i prowadzę go do środka, przez frontowe drzwi i hol, aż do windy, dochodząc do wniosku, że nie miałabym nic przeciwko utknięciu w niej razem z nim. W windzie żadne z nas się nie odzywa. Milczymy również wtedy, gdy otwieram drzwi i wchodzimy razem do mojego ciemnego mieszkania, mijając po drodze nieruchome czerwone światełko automatycznej sekretarki. Wiem, że powinnam zaprowadzić go do kanapy, zaproponować drinka, wymyślić jakiś temat do rozmowy. Nagle jednak czuję się całkiem padnięta i marzę tylko o tym, żeby się położyć. Razem z nim. Podchodzę więc do łóżka, zdejmuję buty i sweter, po czym odsuwam kołdrę. Nie patrzę na niego, ale czuję na sobie jego wzrok.
– Idziemy spać? – pytam. – Zrobiło się strasznie późno.
– Tak – szepcze, a później rozbiera się do bokserek, podkoszulka i kładzie się obok mnie.
Mija kilka minut, zanim nasze ciała i oddechy połączą się ze sobą w ciemności. Z zamkniętymi oczami czekam na to, aż mnie pocałuje, czy w ogóle wykona jakiś ruch. Zrobi jedną z tych rzeczy, którymi zajmują się ludzie idący razem do łóżka. Nic takiego się jednak nie dzieje. Po prostu razem zasypiamy – kładę policzek na jego piersi, a on obejmuje mnie ramieniem – jakbyśmy znali się od zawsze.