Fascynująca historia o miłości, przyjaźni i trudnych wyborach, które życie stawia przed każdym z nas.
Karolina i Szymon są przyjaciółmi. Zawsze mogą na siebie liczyć. Ona jest w szczęśliwym związku, a on nie wierzy w miłość, wikłając się w liczne romanse, lecz nie szukając nikogo na stałe.
Gdy spotyka siostrę Karoliny, niepokorną Weronikę, sądzi, że oboje patrzą w tym samym kierunku. W końcu jednak życie stawia przed nimi swoje ograniczenia i Szymon musi wybrać między wygodnym związkiem z Weroniką, rodzącą się miłością do Karoliny, a wolnością,która, jak sądził, jest jego wyborem.
Czy jest to jednak wyłącznie jego decyzja? Czy dwie kobiety, które los postawił na jego drodze, nie mają nic do powiedzenia? Czy wielka miłość zawsze pozostawia po sobie zgliszcza i złamane serca?
Kilka słów o miłości
Wydawnictwo Filia
Premiera: 29 lipca 2020
Kilka słów o miłości
Czym jest miłość? Na to pytanie jest pewnie nieskończenie wiele odpowiedzi. Każdy ma swoją definicję i nie wiadomo, która jest właściwa.
Kiedy zdałem sobie sprawę, że ją kocham? Czy wiedziałem o tym od dawna i tylko oszukiwałem sam siebie? Czyżby było to jasne dla innych? Czy było to oczywiste dla niej? Nie potrafiłem odpowiedzieć na te pytania. Wiedziałem, co było w danym momencie, co działo się tu i teraz.
A tu i teraz patrzyłem na nią i wszystko wydawało się zrozumiałe. To uczucie wewnątrz, te motyle, które gdzieś dojrzewały we mnie przez ostatnie lata, teraz machały skrzydłami tak intensywnie, jakby od tego zależało ich krótkie życie. Patrzyłem na nią i wiedziałem. Ona odpowiadała mi spojrzeniem, na twarzy miała delikatny uśmiech, a oczy lekko przymrużone. Widziałem ją taką tysiące razy, ale nigdy nie odczytywałem z tego więcej, niż tam się kryło. Nigdy.
Było to tylko spojrzenie dwójki starych przyjaciół, takich trochę z przypadku, ale wciąż przyjaciół. Nawet teraz byliśmy tutaj razem właśnie dlatego, że byliśmy przyjaciółmi. Okazałem się najlepszym, a może po prostu jedynym, wyborem, ale tylko i wyłącznie z powodu naszej relacji.
Mimo że wraz ze zdaniem sobie sprawy z moich uczuć, przyszła świadomość, że od tego momentu wszystko będzie o wiele trudniejsze, poczułem ulgę. Tak jakbym zrzucił z siebie jakiś ciężar, całe tony zaprzeczenia i negacji tkwiących gdzieś pod powierzchnią pojmowania i przygniatających mnie do ziemi.
Uśmiechnąłem się szerzej, niż pewnie powinienem, uśmiechem idioty, który zazwyczaj zachowujemy dla siebie. Z jakiegoś powodu uwolniłem to z siebie. Ten jeden raz.
„Co się stało?”, spytała bezgłośnie. Dotknęła swojej twarzy, myśląc, że może się ubrudziła. Pokręciłem tylko głową. Muzyka wypełniająca klub uniemożliwiała jakąkolwiek rozmowę. W sumie dobrze, nie wiadomo co w przypływie szczerości mógłbym palnąć. Prawdopodobnie nic, ale kto wie?
Może gdybym się wcześniej nie zobowiązał, że ją odwiozę do domu, piłbym te drinki razem z nią. Wtedy mógłbym wszystko zrzucić na alkohol i jakoś sobie wytłumaczyć, jak raz czy dwa razy wcześniej, że procenty mnie nakręciły i zacząłem wyobrażać sobie rzeczy, które nie istnieją. Tylko że ja byłem trzeźwy, w pełni władz umysłowych. Nad tym ostatnim stwierdzeniem można by pewnie dyskutować, ale załóżmy, że tak było. Przekroczyłem granicę, za którą nie było już odwrotu. Nie mogłem wrócić, nie mogłem się cofnąć.
Wiedziałem, że to ona. Wiedziałem, że to zawsze była ona.
Tylko co miałem z tą wiedzą zrobić?
Ósma rano
Dźwięk budzika w telefonie brzmiał nieprzerwanie od ponad minuty. Z trudem podniósł głowę. Niepotrzebnie uparł się na ten nocny lot. Mógł przylecieć wczoraj po południu i spędzić wieczór tutaj. On wolał jednak ograniczyć ten wyjazd do minimum. I tak dużym ustępstwem wydawało mu się pozostanie do następnego dnia. Nie wyleci jeszcze dzisiaj wieczorem i nocy nie spędzi w swoim łóżku w apartamencie na Highbury w północnym Londynie. Kompleks mieszkaniowy został wybudowany na miejscu starego stadionu miejscowej drużyny, Arsenalu, kiedy ta przeniosła się na nowy The Emirates, do którego miał rzut beretem.
Apartament na Highbury. Pewnie dla większości ludzi te słowa niewiele znaczyły, ale dla niego były symbolem drogi, którą przeszedł. Od jakiejś dziury w miejscu, gdzie diabeł mówił dobranoc, czy śmietnika, gdzie go znaleźli, przez piekło rodziny zastępczej, aż po Londyn, miejsce, z którego mógł już tylko spaść. Wyżej nie było, przynajmniej jeśli chodziło o niego. To miało być wszystkim, czego potrzebował. Może prawie wszystkim.
Powoli usiadł na łóżku, pozwalając nogom opaść na podłogę. Wbił stopy w miękką hotelową wykładzinę. Był to podobno najlepszy hotel w stolicy. Lepiej, żeby był. Odkąd mógł, tylko w takich się zatrzymywał, czyli praktycznie od początku. Nie było przejścia od tanich przez średnie do coraz droższych. Nie było ich wcale, a później od razu wysoka półka. Mógł tak naprawdę powiedzieć, że jego nie było, a potem nagle zaistniał.
Zamyślił się. Rzeczywiście można tak było powiedzieć. A może raczej, że było ich dwóch, tamten i ten. Dwa odmienne światy. Ten pierwszy był całym jego życiem, wszystko, co najważniejsze, znajdowało się w nim i było na wyciągnięcie ręki. Tylko że on jej nie wyciągnął, raczej cofnął i uciekł. Ale jak mógł wziąć coś, co do niego nie należało? Podniósł się gwałtownie i stanął wyprostowany. Zamknął oczy i zaczął powoli oddychać. Po chwili wyjrzał do salonu. Pierwotny plan był taki, że zjedzie do hotelowej siłowni i pobiega na bieżni, ale teraz sesja jogi wydawała się być odpowiedniejsza. Potrzebował wyciszenia.
Wiedział, gdzie jego myśli powędrują, zanim jeszcze wylądował w kraju. Nie było go prawie dziesięć lat, a wydawało się, jakby nigdy stąd nie wyjeżdżał. Plan był taki, że nie wróci. Nigdy. Po pierwszym, niespodziewanym sukcesie wydawnictwo nalegało, on był naprawdę gotowy na wiele, ale kwestia powrotu w ogóle nie wchodziła w grę.
Nie było potrzeby, nie było do kogo, nikt na niego nie czekał. Może poza wspomnieniami, ale ich miał dość w swoim nowym domu. Nie było sensu ich mnożyć.
Oczywiście byli „rodzice”. Jak dwoje ludzi mogło tak bardzo nie pasować do tej nazwy, do czegoś, co symbolizowało miłość, troskę, bezpieczeństwo?
Potrząsnął głową. Daleko, w innym świecie, nie wracał do nich myślami. Nie za często w każdym razie. Był daleko, ich ręce nie mogły go dosięgnąć. Tutaj natomiast miał wrażenie, że ten mały, przestraszony chłopiec, dla którego zamknięcie w ciemnej piwnicy na noc było najmniejszym wymiarem kary, wyszedł z niego natychmiast.
– Dosyć tego – powiedział na głos.
Przeszedł zdecydowanym krokiem do salonu. Przesunął stolik, a koszulkę rzucił na sofę. Rozłożył na wykładzinie koc, który miał zastąpić matę, i stojąc w samych bokserkach, przyjął pozycję wyjściową do powitania słońca.
„Kult ciała”, przemknęło mu przez głowę. Uśmiechnął się pod nosem do tego hasła z przeszłości. „Zawsze”, odpowiedział sobie. Umysł ćwiczył przez resztę dnia.
Teraz potrzebował wyciszenia.
ROZDZIAŁ 1
– To jest dobry pomysł – stwierdziła stanowczo Oliwia.
Czasami wydawało mi się, że inaczej nie potrafiła. A może wynikało to z tego, że nie byłem jakoś specjalnie przekonany do pomysłu, który zaświtał w jej głowie.
– To ty chciałeś się tutaj przeprowadzić – dodała.
Z kolei w tym zdaniu z całą pewnością wyczułem lekko zawoalowany wyrzut. Niby go nie było, niby wszystko okej i uśmiech na twarzy, ale specyficzna delikatna intonacja burzyła spokój.
Oficjalnie byliśmy parą od, powiedzmy, pierwszej randki, czyli od około siedmiu miesięcy. Wcześniej znaliśmy się trzy, dopóki Oliwia nie postanowiła wziąć spraw w swoje ręce i nie zaproponować mi wspólnego wyjścia. Później sprawy toczyły się, według mnie, swoim tempem. Oliwia miała na ten temat lekko odmienne zdanie. Był to w moim trzydziestotrzyletnim życiu tak naprawdę pierwszy tak długi związek i fakt, że mieszkaliśmy oddzielnie, wydawał mi się czymś całkowicie naturalnym.
Oliwia nie mówiła tego wprost, ale raz czy dwa wspomniała, że niepotrzebnie wynajmuję kawalerkę, w której mieszkam prawie piętnaście lat, kiedy ona ma duże mieszkanie tylko i wyłącznie dla siebie. Najwidoczniej nie przeszkadzał jej fakt, że znamy się dosyć krótko.
Kiedy zaś parę chwil wcześniej wspomniała, że chciałem się tutaj wprowadzić, miała na myśli mój segment w szeregowcu trzydzieści kilometrów od stolicy, od miejsca, w którym pracowaliśmy i do tej pory mieszkaliśmy.
Zakup segmentu był dosyć spontanicznym krokiem z mojej strony. Zdawałem sobie sprawę, że wynajmowanie mieszkania było swego rodzaju topieniem pieniędzy, ale było mnie na to stać. Byłem sam, a cena, którą płaciłem, nie była zbyt wygórowana, można powiedzieć, że wręcz promocyjna. Właściciele kawalerki przekonali się na przestrzeni lat, że mogą mi zaufać, a mieszkanie po moich drobnych remontach wyglądało lepiej, niż zanim zacząłem je wynajmować. Finansowo więc było korzystnie, a i dosyć wygodnie. Do pracy nie miałem daleko, do centrum blisko. Jedyny minus to ten, że nie było moje własne.
Jak w sumie nic w moim życiu. Może dlatego czułem się w nim dobrze. W jakimś sensie… zawsze byłem na czyjejś łasce, o czym z chęcią mi przypominano. To znaczy było tak do moich osiemnastych urodzin. Choć nadal czułem się, jakbym cały czas tam był, zdany na czyjeś widzimisię, przepraszam – na czyjeś „wielkie serce”.
W każdym razie ten impuls do kupna był właśnie prawdopodobnie związany z chęcią, aby mieć coś, co będzie tylko moje. No i banku, oczywiście, przez następne dwadzieścia lat, ale na takie współdzielenie byłem gotowy. Segment był zdecydowanie za duży jak na moje potrzeby, ale nie zakładałem przecież, że całe życie będę sam. Nie żebym w to wierzył, ale taki argument był równie dobry, jak każdy inny.
– Słuchasz, co do ciebie mówię? – Oliwia uśmiechnęła się szeroko.
Zdążyła już poznać moje zamyślenia. Zdarzało mi się czasami odpływać myślami. Oczywiście w takich sytuacjach moja mina wyrażała całkowite zainteresowanie tym, co dzieje się dookoła. Była to bardzo przydatna cecha, zwłaszcza na korporacyjnych spotkaniach, których nie wiedzieć czemu zawsze było mnóstwo. Trudno tak naprawdę powiedzieć, co było tego przyczyną. Moje nieśmiałe przypuszczenie było takie, że ludzie mieli poważne problemy z poczuciem własnej wartości i powiedzenie na forum paru zdań, które uważali za mądre, sprawiało, że czuli się lepsi. Myślę, że gdyby zrobili w tym czasie coś wymiernego, pożytecznego, dla wszystkich byłoby lepiej, a mnie oszczędziliby swoich pseudomądrości. Ale jako pracownik średniego szczebla, co ja tam wiedziałem. „Mądrzejsze” głowy wymyśliły, że burze mózgów są najlepsze. Chociaż użycie słowa „mózgów” było w tym przypadku zdecydowanym nadużyciem. A w ogóle to nie burze mózgów, a panele dyskusyjne. I tak dziw, że była na to polska nazwa.
– Słuchasz? – powtórzyła.
– Cały czas. Nie widać? – spytałem, robiąc poważną minę.
– Jasne – roześmiała się. – To co mówiłam?
– Że to jest dobry pomysł i że to ja chciałem się tutaj wprowadzić.
Uśmiechnąłem się triumfalnie. Tym razem nic mi nie umknęło. Zresztą rzadko coś takiego miało miejsce.
Pomysł, o którym wspominała, był rzeczywiście jej. Prawda była taka, że wpłacając zaliczkę i podpisując umowę kupna segmentu, nie zastanowiłem się specjalnie nad kwestią dojazdu do pracy. Trzydzieści kilometrów jakoś tak naturalnie przełożyło mi się na trzydzieści minut, zwłaszcza że plac budowy odwiedzałem rzadko, a jeśli już, to w niedzielę. Wszystko się więc zgadzało. Co prawda z prężnie rozwijającej się gminy można było do stolicy dojechać pociągiem, ale z kolei ze stacji miałbym dosyć daleko do biura.
W każdym razie najsensowniejszą opcją był jednak samochód. Dwadzieścia pięć kilometrów do węzła tramwajowo-autobusowego niedaleko lotniska Okęcie, a stamtąd komunikacją miejską około piętnastu minut „i jestem w domu, znaczy się w robocie”, cytując słowa z „Co mi zrobisz, jak mnie złapiesz” Barei. Na szczęście moja droga do pracy nie była tak przerażająca, jak w tym słynnym dialogu. Z pewnością jednak kosztowniejsza od poprzedniej, kiedy mieszkałem dosłownie rzut beretem od biura. Samochód służył mi głównie do wypadów za miasto. Teraz miał się stać stałym elementem moich codziennych podróży.
W ten oto przydługi sposób zbliżyliśmy się do pomysłu Oliwii. Zanim w ogóle zacząłem narzekać na koszty dojazdów, moja dziewczyna zasugerowała, abym zalogował się na grupie mojego nowego miejsca zamieszkania i poszukał kogoś, z kim mógłbym dzielić te koszty. Jak mnie przekonywała, z pewnością jest masa ludzi, którzy dojeżdżają do Warszawy, i może trafiłby się ktoś, z kim mógłbym jeździć.
Powiedzieć, że podszedłem do tematu z rezerwą, to właściwie nic nie powiedzieć. Znaleźć kogoś, komu będą pasować moje godziny dojazdów, a zwłaszcza powrotów, które przez pierwszy miesiąc były, delikatnie mówiąc, nieregularne, graniczyło z cudem. Nie wspominając o drobniutkim szczególe charakterologicznym. Wypadałoby móc zamienić z tym kimś kilka słów. Trudno wyobrazić sobie, że będziemy podróżować w ciszy. Nie należę do ludzi, którzy mają problem z wyrażaniem swoich myśli. Nawet Oliwia uważała, że czasem za dużo gadam, a skoro mówi to osoba tak nieoszczędna w słowach jak ona, to musi coś znaczyć. Inna sprawa, że długo się rozkręcam i nieprzerwany potok słów z moich ust płynie tylko w kierunku osób, z którymi czuję jakieś intelektualne połączenie, a o to już nie jest tak łatwo.
I znajdź teraz kogoś.
Oliwia była jednak niezrażona. Z drugiej strony nie wiedziałem na dobrą sprawę, czemu tak bardzo jej na tym zależało. Ale doszukiwanie się w takich sytuacjach sensownych argumentów było raczej bezcelowe. Nie że takich nie było. Oczywiście, że były. Ale to nie to napędzało Oliwię. Z tego, co przez te miesiące zdążyłem się zorientować, ona lubiła wyznaczać sobie cele, a kiedy już to zrobiła, dążyła do ich realizacji, choćby nie wiem co. Czasami zastanawiałem się, czy sam nie byłem takim projektem.
Koniec końców, to był jej pomysł, to był jej projekt. W sumie to aż dziw, że to nie ona zalogowała się na grupie i sama nie znalazła dla mnie towarzysza podróży.
Pewnie wszystko potoczyłoby się inaczej.
– O której ma być? – spytała.
– W wiadomości było napisane: „Będę za dziesięć minut” – odparłem.
– Dziesięć minut? – zdziwiła się. – To dosyć szybko – dodała.
– W sumie chyba dobrze – stwierdziłem – będzie mieć blisko. Chyba że już był niedaleko i wtedy napisał.
Staliśmy przed wejściem do mojego mieszkania – pierwszego z dziesięciu podobnych w tym budynku. Specjalnie zależało mi na początkowym, ponieważ chciałem mieć ten własny kawałek trawnika, do którego nie będzie zaglądał mi sąsiad, i to w sumie nie tylko ten najbliższy, ale również każdy następny. W przypadku pozostałych ośmiu działek bez postawienia sobie jakichś ścianek nie było szansy na prywatność. Szerokość każdej z nich wystarczała na postawienie większego stołu i kilku krzeseł, i to by było z grubsza tyle. Kiedy dokonywałem zakupu, ostatnie mieszkanie było już zajęte – pewnie dlatego, że leżało w głębi, dalej od drogi i stanowiło najsmaczniejszy kąsek. Ale ja również nie mogłem narzekać. Na mojej skrajnej części byłem odcięty od widoku sąsiadów, a na dodatek w lecie miałem słońce praktycznie od południa do zachodu.
Zachwalam tak te praktyczne strony mojego nowego lokum, jakbym był handlarzem nieruchomości. Prawda jest taka, że to wszystko było dla mnie nowe. Co prawda wychowywałem się w domu jednorodzinnym w miasteczku po drugiej stronie stolicy, ale tam korzystanie z uroków życia, nazwijmy to wiejskiego, było uznawane za przejaw posiadania zbyt dużej ilości wolnego czasu, który z pewnością mógłby być wypełniony jakąkolwiek pracą.
Teraz miało być inaczej. Mój dom, moje zasady. Chociaż Oliwia wolałaby pewnie powiedzieć: „Nasz dom, nasze zasady”, ale na to było z pewnością jeszcze za wcześnie. W każdym razie dla mnie.
Po raz kolejny spojrzałem w stronę głównej drogi, znajdującej się tuż za bramą wjazdową na nasze małe osiedle. Przed nią znajdowało się miejsce na tylko jeden samochód, gdyby jednocześnie chciało wjechać więcej, na głównej ulicy zrobiłby się mały zator.
Taka sytuacja pewnie nieczęsto miała miejsce, ale na wszelki wypadek stałem z pilotem w ręku, gotowy natychmiast otworzyć bramę. Byłem tak skupiony na tym, aby ewentualny wjazd nastąpił w miarę płynnie, że nie zauważyłem pary, która podeszła do nas z głębi naszego „osiedla”.
„Dzień dobry” powiedziane zdecydowanym męskim głosem zaskoczyło mnie.
Dosłownie sekundę później zawtórował mu damski głos.
– Dzień dobry.
Musiałem mieć dziwną minę, bo mężczyzna pospieszył z wyjaśnieniem.
– Byliśmy umówieni – powiedział – w sprawie wspólnych dojazdów.
Najwyraźniej mowę odjęło mi na dłużej, ale aby przerwać coś, co za chwilę zamieniłoby się w niezręczną ciszę, Oliwia postanowiła zainterweniować.
– Oczywiście, że byliśmy – potwierdziła.
Następnie, nie oglądając się na nikogo, wyciągnęła rękę w powitalnym geście. Okazało się, że mężczyzna miał na imię Krzysztof, a jego partnerka, a właściwie, jak podkreślił, już od kilku dni narzeczona, Karolina.
– To w takim razie serdecznie gratuluję – powiedziała Oliwia, która zdecydowanie wiodła prym w tym zalążku konwersacji.
Czy mi się wydawało, czy może usłyszałem jakąś smutną nutkę w głosie mojej „tylko” partnerki? Jakby westchnienie tęsknoty. Taki temat nigdy przez te raptem kilka miesięcy związku nie padł. Zresztą nie przeszliśmy nawet poza stwierdzenie, że dobrze nam ze sobą, a według mnie do narzeczeństwa droga była bardzo długa.
Może byłem przewrażliwiony, ale od kiedy zaczął zbliżać się termin oddania mojego segmentu, a właściwie od kiedy wypłynął temat, że w ogóle taką transakcję zawarłem i wiję sobie gniazdko, sygnały od mojej nienarzeczonej zaczęły płynąć coraz szerszym strumieniem, przy czym nigdy nie przekroczyły cienkiej granicy natręctwa. Westchnienie tu, spojrzenie tam.
Tak było i teraz, albo zaczynałem powoli histeryzować.
– Dziękujemy – odpowiedział za oboje Krzysztof, dla przyjaciół Krzysiek, jak dodał z uśmiechem.
Czyli dla mnie chyba jednak jeszcze Krzysztof.
– Długo jesteście razem? – spytała Oliwia.
To się nazywa bezpośredniość, niech jeszcze powiedzą, że pół roku, i już widzę, jak Oliwia w duchu krzyknie „yes, yes, yes!”.
– Ile to będzie? – spytał sam siebie Krzysztof.
Karolina tylko się uśmiechnęła.
– Dokładnie dziewięć lat, osiem miesięcy i szesnaście dni – odpowiedział triumfalnie.
Był tak zadowolony z siebie, że nie mogłem powstrzymać uśmiechu. Na szczęście nie odebrał tego jako wyśmiewanie się z niego, bo z pewnością nie miałem takich intencji. Bawiła mnie sama sytuacja. Jego narzeczona, która poza „dzień dobry” nie wypowiedziała ani słowa, moja nienarzeczona, bez skutku czekająca na potwierdzenie swoich teorii co do związków, oraz oczywiście bardzo zadowolony z siebie Krzysztof, a może raczej dumny, powinienem rzec. Wyglądało, jakby chciał coś komuś udowodnić. Pytanie tylko, czy sobie, nam, czy może Karolinie.
– To teraz drugie tyle narzeczeństwa? – spytałem z głupia frant. – Takie są chyba zasady?