Wczoraj w portalu Dobre książki napisali, że niedługo wyjdzie nowa książka Elizabeth Gilbert, co mi przypomniało o innej powieści tej pisarki, jaką czytałam wiele lat temu. Jest to “Jedz, módl się, kochaj”. Pewnie większość z Was już ją zna, ale może jest ktoś kto nie zna, więc ją tu krótko opiszę.
To jest książka na podstawie własnych doświadczeń autorki, której z dobrobytu najwyraźniej palma odwaliła. Mieszkała w Nowym Jorku, miała dobrego męża, który ją kochał, przepiękny dom jaki urządzali właśnie razem i ona miała do tego męża pretensje, że on za bardzo się skupia na wyszukiwaniu mebli do ich wspólnego domu, a ona z tego nie ma satysfakcji emocjonalnej. Na warunki polskie to taką babę należałoby pogonić z kijem, że jest rozwydrzona i nie wiadomo co chce od życia, jak ma wszystko to, o czym normalni ludzie marzą i rzadko kiedy im się trafi. Z tych powodów irytowała mnie na początku książki, bo to takie wydziwianie, że nie wiadomo co jej brakuje i musi “szukać siebie”. No to puściła męża w trąbę i poszła szukać najpierw w łóżku u znacznie młodszego kochanka, a później, jak również do tego pana miała nierealistyczne oczekiwania i szlag trafił romansik, to wyjechała na rok. Najpierw do Włoch, później do Indii, a później do Indonezji.
Tu już zaczyna się ciekawie bo opisy tych podróży są fajne, ale bohaterka czyli alter ego samej autorki to neurotyczna, egzaltowana pańcia, jaka prawdziwego życia nigdy nie widziała, na polską wieś zapraszam. Tu by “znalazła siebie” szybko. Ogólnie mogę tą książkę polecić, bo jest dobrze napisana od strony językowej, taka lekka w lekturze, co wcale nie tak za często się zdarza. Gdy są wspomnienia z podróży, opisy co ją spotkało po drodze, jak się z tym czuła, to też jest fajne. Tylko te wydumane problemy, to tak trochę psują cały odbiór książki, ale nie ma ideałów!